Wolne, laba, spokój, odpoczynek – akurat! Po dwóch tygodniach opieki nad dzieckiem mniej więcej wypracowaliśmy już jako taki schemat działań. I wygląda on mniej więcej tak:
Parę minut po szóstej rozszczebiotanym gaworzeniem, trącaniem w plecy i uśmiechem niewiniątka, Młody daje mi do zrozumienia, że najwyższa pora wstać i zacząć się przygotowywać do całego dnia we wzajemnym towarzystwie, póki jeszcze Mama nie poszła do pracy i może chwilkę rzucić okiem. Następnie przez jakąś godzinkę jeszcze w łóżku leżymy „gadając”, bo rozgadany Młody się ostatnio zrobił okrutnie i jak tylko ma humor w miarę dobry, to buzia mu się nie zamyka. Następnie idzie pierwsza butla, po której w przeciągu godzinki Daniel zasypia. Ponieważ ta poranna drzemka, swoiste „dospanie” po nocy i wczesnej pobudce trwa góra godzina, jest to czas dla mnie, w którym mogę na spokojnie zrobić i wypić kawę, dogryzając naprędce wykombinowane śniadanie.
W granicach dziesiątej Młody budzi się na kolejną butlę. Jak zdążę, to już mleko ciepłe czeka. Jeśli ie, to w panice rozmrażam na szybko w podgrzewaczu, bo głodny dzieciak potrafi być naprawdę wkurzający ze swoim nie dającym się uciszyć rykiem. Syreny alarmowe wysiadają przy nim. Wyhamowuje dopiero, gdy wetknie mu się w buźkę smoczek. Wtedy robi głośne „Aaaaaaaaaammm!” i zaczyna ciągnąć.
Jak już się naciągnie ile trzeba, to zbieramy się na spacer. Ładuję Daniela w wózek, obok podczepiam pluszowego kwiatka, bez którego ostatnio spacery obejść się nie mogą, jako że odkryto możliwość tarmoszenia go w łapkach i nawet opanowano umiejętność wkładania go do buzi (włoski, fuj!). Zazwyczaj na spacerze tak mniej więcej w połowie zasypia, ale bywają dni, kiedy to ani myśli zamknąć ślepka i przez cała drogę gada, śmieje się, macha rączkami i nóżkami (zapomnij, tata, o przykrywaniu mnie czymkolwiek, i tak skopię!). Generalnie dobrze jest, póki nie płacze. Takie śmiejące się, gaworzące, brykające małe bobo wygląda prześlicznie w wózeczku. Dopóki nie dostanie much w nosie i wtedy nic nie pomaga. Ani kołysanie, ani karmienie, ani zagadywanie. No nic! Jedynym możliwym sposobem, jest wzięcie go na ręce. Świat z takiej perspektywy wygląda o wiele ciekawiej i natychmiast Młody o płaczu zapomina! Ale nie da rady trzymać go na rękach i wózek prowadzić. Ewentualnie jeszcze czasami uspokajają go drzewa. Uwielbia patrzeć na zielone liście i rozmawiać z nimi. Co on w tymi widzi – nie mam pojęcia, ale gdy tylko nad jego głową pojawią się zielone korony, to Mały cały uchachany i gada jak najęty!
Bywa, że w trakcie spaceru zrobimy jakieś zakupy, więc po powrocie, jak już Daniel wstanie i opędzluje kolejną butlę (zazwyczaj na spacerze też jedną wypija!) możemy się przenieść do kuchni. Mały siedzi sobie na bujaku, rozgląda się wokoło, a ja staram się przygotować obiad. Nie jest to prostą sztuką, bo Daniel nie znosi, gdy ktoś zostawia go samemu sobie, więc cały bajer polega na tym, by obiad robić ciągle do niego coś gadając, zagadując, pokazując i w ogóle skupiając uwagę na nim. Musi się śmiać, inaczej będzie płakał. Ale co prawda, to prawda, że na bujaku żadnych zabawek nie ma, to i Młody nie ma za bardzo co robić...
Za to jak obiad jest już gotowy (albo się dogrzewa), przenosimy się na kanapę, gdzie po kolejnej butli następuje zabawa na całego. Najpierw jakieś leżenie na brzuszku i gadanie „o pierdołach”, potem przewracanie się na bok i chowanie przed światłem, na koniec wzajemne przekrzykiwanie się, na zasadzie, kto gaworzy głośniej i śmiech do upadłego... To go zazwyczaj tak męczy że znowu przysypia. Wtedy jest chwila, by usiąść i odpocząć, choć nie na długo...
Budzi się tuż przed przyjściem Mamy. Zjada swój trzeci już chyba obiad (my w międzyczasie też, choć nasz to oczywiście pierwszy), po czym Mama przejmuje go na dobre, a ja siadam do pracy... Którą kończę późnym wieczorem (albo późną nocą), po czym padnięty jak przysłowiowy koń po westernie, kładę się do łóżka, by rano znów stukająca w plecy rączka obudziła mnie do trudów kolejnego dnia...
Rafał Wieliczko