W międzyczasie rozbudzał zainteresowanie swoją osobą, wskazując co jakiś czas na inną dziedzinę własnej działalności i (w domyśle) rozliczne talenty. Ale na fajerwerki musiał długo czekać. Wizualnie to nietrudne, bo jest ciągle bardzo atrakcyjnym 50-latkiem, który wygląda co najmniej o dekadę młodziej i zachowuje autentyczny wdzięk niegrzecznego chłopca. W dodatku zawsze otaczały go zafascynowane jego seksapilem wielbicielki, choć nigdy nie ukrywał, że jest gejem. Co więcej, dość nudnym, bo monogamicznym od lat. Na zdjęciach wygląda na rozbawionego playboya, choć naprawdę to pracujący katorżniczo niewolnik swoich ambicji i ego.
Amerykanin w Paryżu
W połowie lat 90. zrobił spektakularną karierę, przywracając marce Gucci dawną świetność, bo rozumiał to, co było znakiem czasu – należało wzmocnić działy konfekcji i zapominając o dawnej sławie, stworzyć prawdziwy dom mody. Jego kolekcje z aksamitnymi spodniami i lakierowanymi metalicznie jak samochody torebkami przeszły – i to szturmem – do historii mody XX wieku. Gdy wskutek ruchów tektonicznych na mapie własności wielkich marek w orbicie koncernu Gucci znalazła się świątynia francuskiego szyku – dom mody YSL – Teksańczyk dostał życiową szansę.
Gdyby Tom, jak wielu innych projektantów, nie tylko umiał robić modę, lecz także był pokorny, pewnie jego kariera byłaby mniej wyboista. Mógł zrobić to, co niegdyś sam Yves Saint Laurent, gdy zajął miejsce dyrektora artystycznego domu mody Dior po swoim nagle zmarłym mistrzu Christianie: oczekiwano, że będzie kontynuował ducha marki, dostosowując go do współczesności. Ale Ford bardziej chciał być sobą, a szacownym logo zamierzał się zaledwie wspierać. Wprowadził do kolekcji jawny seksualizm, a na metkach zażądał tekstu: Tom Ford for YSL Rive Gauche. No i przesadził. Francuzi są niezwykle czuli na punkcie honoru narodowego, nawet jeśli wyraża się on w głębokości dekoltu. Kiedy Ford się opamiętał, było już, niestety, za późno. Choć pokazał kolekcję z ramionami w kształcie pagód i subtelnymi wątkami chińskimi – bardzo w stylu YSL – i tak nie przedłużono mu kontraktu.
Z wybiegu do Hollywood
Początki nie były łatwe. „Już dwa lata wcześniej miałem depresję, bo pracowałem za ciężko i za dużo. Czułem się jak pod prasą hydrauliczną. Miałem być maksymalnie kreatywny i przynosić maksymalne zyski. Robiłem 15 kolekcji rocznie”, wspomina Tom. „A potem nagle straciłem tożsamość. Ciągle słyszałem, że jestem arogancki, a byłem tylko zmęczonym koniem wyścigowym”. Ale pozostał mu największy skarb – własne nazwisko. Już głośne i wciąż należące do niego. Wpadł na pomysł, którego nie ośmielili się zrealizować inni – zmienił branżę. Zrobił użytek ze swojego nazwiska-marki, łącząc je w interesujących konfiguracjach z nazwiskami gwiazd lub gwiazdorskich marek. Sprawdził się jako perfumiarz, wprowadzając w XXI wiek klasyczne zapachy Estée Lauder. Marka jak gwiazda na fladze USA, a perfumy Youth Dew to klasyka porównywalna do Chanel N° 5. I do tych dwóch ikon – twierdz stylu – przykleił się Tom Ford. Skłonił też hollywoodzkie gwiazdy do zagrania w reżyserowanym przez siebie filmie „Samotny mężczyzna”, do którego napisał też scenariusz (na podstawie powieści Christophera Isherwooda).
Odtwórcy głównych ról – Colin Firth i Julianne Moore – dostali za ten film liczne nominacje i nagrody. Powstał dobrze zagrany i wysmakowany obraz. To film, który niewątpliwie pasuje do wizerunku projektanta aspirującego do roli guru stylu. Ford wie, że warto raz na jakiś czas zrobić skandal, najlepiej obyczajowy, bo ten się nigdy nie nudzi. Wypuszczając na rynek własne kompozycje zapachowe, opatrzył je w kampaniach reklamowych tak zmysłowymi zdjęciami, że dorobek Arakiego i Helmuta Newtona to przy nich wprawki przedszkolaków.
Nie zapominał też o modzie. Początkowo projektował niewiele – okulary przeciwsłoneczne i drobne akcesoria. Zbierał siły i środki. Wkrótce marka mody męskiej Tom Ford mogła pochwalić się takimi klientami, jak Brad Pitt czy legendarny filmowy agent 007, czyli James Bond w „Quantum of Solace”.
Debiut za zamkniętymi drzwiami
Po sześciu latach przerwy wrócił także do projektowania mody damskiej. I wzbudził niesłychane zainteresowanie mediów. Pokazując pierwszą kolekcję na wiosnę–lato 2011, skorzystał bowiem ze sprawdzonego schematu „zamkniętej komnaty”. To jasne, że im trudniej było dostać się na prezentację i im bardziej reglamentowane były zdjęcia z pokazu, tym większą musiały wzbudzić ciekawość. Na kameralnej prezentacji pojawiły się same gwiazdy, których nie wolno było fotografować, a ubrania nie trafiły w godzinę po pokazie do Internetu. Ford jest po prostu bystry i ma szczęście. To jawne przeciwstawienie się powszechnym praktykom przyniosło mu niezwykłe zainteresowanie, zdobyte zresztą małym kosztem. Prawo pierwszeństwa pokazania kolekcji dostały dwie edycje „Vogue’a”.
Anna Wintour zaprezentowała ją w grudniowym numerze, a we francuskim wydaniu Tom Ford dostąpił zaszczytu bycia redaktorem numeru z przełomu roku i dodatkowo wystąpił na okładce. Niedługo potem świat obiegł news, że stanowisko redaktor naczelnej opuszcza Carine Roitfeld. Ta sama, którą jako stylistkę zatrudnił niegdyś Ford przy kampaniach reklamowych dla marki Gucci. Natychmiast podgrzało to atmosferę wokół projektanta i już wkrótce, aby uciszyć najbardziej fantastyczne plotki o wspólnych planach zawodowych projektanta i redaktorki, oboje musieli złożyć dementi. Nie wiadomo, czy kolekcja i nowy styl Forda przyjmą się i będą czymś więcej niż tylko sezonowym fajerwerkiem. Wiadomo natomiast, że projektant wylansował już modę na małe, kameralne pokazy.
Victoria Beckham, L’Wren Scott i wielu innych swoje nowe kolekcje wiosną pokazali też w małym i hermetycznym gronie. Z pracowitej mrówki branży mody Teksańczyk przeistoczył się w sprytny wagonik, który z wdziękiem podpina się pod rozmaite parowozy. I już przenigdy nie dopuści do tego, by dać się wyrzucić z obranego kursu.