W przypadku Cristobala Balenciagi sprawa jest szczególnie skomplikowana, bo nawet 30 lat po śmierci wielkiego projektanta dobrzy ludzie pilnują, by ani słowem mu nie zaszkodzić. Ze zarchiwizowanych wypowiedzi współpracowników, klientów, konkurentów i przyjaciół wynika, że Balenciaga był geniuszem i aniołem, takim typem, że nic, tylko do rany przyłóż. Wprawdzie w pracy wymagał absolutnego posłuszeństwa i poświęcenia, ale to dlatego, że był perfekcjonistą, „jedynym kreatorem wśród projektantów”, jak „spontanicznie” mówiła o nim sama Chanel. W dostarczaniu wazeliny pod adresem konkurenta z branży Chanel wcale nie była najlepsza. Przebili ją Christian Dior: „Balenciaga jest naszym niedoścignionym mistrzem”, Emanuel Ungaro: „Balenciaga jest arystokratą, który potrafi nobilitować krawiectwo, podnieść je do rangi sztuki”, Givenchy: „Balenciaga to czysta doskonałość. 93 kolekcje i ani jednej pomyłki”.
Całe szczęście, że w ogóle chciało mu się pracować, bo dzięki temu do połowy XX wieku wymyślił co najmniej połowę patentów współczesnej mody. Między innymi sukienki z jednym szwem albo w ogóle bez szwów, rękawy, które wyszczuplają dłonie, kołnierze dla kobiet, którym natura poskąpiła szyi oraz całą serię sukienek zaprzeczających prawu grawitacji, o których Diana Vreeland, legendarna naczelna „Vogue’a”, pisała, że ważą tyle, co dwie chmury.
Wszystkie genialne projekty Balenciagi ściągnięto teraz do muzeum mody w paryskim Luwrze. Do kilkuset oryginalnych modeli, zdjęć i szkiców dorzucono kilka tak zwanych współczesnych reinterpretacji, wykonanych według pomysłu i pod nadzorem Nicolasa Ghesquiere’a. Ghesquiere jest kuratorem wystawy „Balenciaga Paris” i od 1995 roku głównym projektantem domu mody Balenciaga. Najpierw trochę się buntował, próbował przerobić firmę po swojemu, ale szybko zmądrzał i kolejne kolekcje robi w swoim stylu, ale w duchu mistrza. Bo z Balenciagą inaczej nie można. Kolejne pokolenia projektantów pokornie, kawałek po kawałku, kopiują jego styl, odważniejsi i zdolniejsi z Balenciagą polemizują (oryginalny patent próbują na własną rękę podrasować, zmodernizować, poza Ghesquiere’em zazwyczaj bez wielkiego halo), ale przeskoczyć Balenciagę do tej pory nikt się nie odważył.
Historie portowe
Samozwańczy sztab strażników dobrego imienia Balenciagi działa na tyle sprawnie, że nawet najgłupsze epizody z początków życia projektanta doczekały się już kilku wzajemnie wykluczających się wersji. Biografowie zgadzają się tylko w jednym – Cristobal urodził się 21 stycznia 1895 roku w Gueterii, prowincjonalnej mieścinie portowej na północy Hiszpanii. Ale już z rodzicami jest komedia. Jedne źródła podają, że ojciec był skromnym rybakiem z jedną dziurawą łódką, inne zapewniają, że miał własny kuter, i to w całkiem niezłym stanie, a prawdziwi fani Cristobala z jego ojca od razu zrobili kapitana statku. Matka, Martina Eizaguirre, na pewno była krawcową. Ale czy dorobiła się własnego zakładu, czy tylko szyła, gdzie popadnie, ustalić się już raczej nie da. Ważne, że nauczyła syna podstaw szycia i krojenia, by miał w ręku lepszy fach niż ojciec.
Talent Cristobala dostrzegła jednak nie matka, tylko jedna z jej klientek, markiza de Casa Torres. Markiza nosiła się po parysku, unikała kontaktu z tubylcami, do miasteczka schodziła tylko raz w tygodniu, na niedzielną mszę. Właśnie w kościele dostrzegł ją, a w zasadzie nie ją samą, tylko jej niesamowity kostium, kilkunastoletni wówczas Cristobal. Zaraz po mszy zaproponował, że uszyje markizie dokładnie taki sam, tylko wygodniejszy. Podobno Balenciaga przez całe życie był chorobliwie wstydliwy, ale widocznie jako nastolatek jeszcze aż tak się nie krępował. Podobno markiza zareagowała na jego propozycję entuzjastycznie i w to akurat łatwiej uwierzyć, bo młodziutki Cristobal ani trochę nie przypominał wieśniaka z letniska, raczej utalentowanego toreadora albo nawet amanta z niemego kina. Twarz Rudolfa Valentino ułatwiała mu nawiązywanie kontaktów z przedstawicielami wyższych sfer, i to zanim porządnie nauczył się francuskiego i sztywnych manier.
Karierę Cristobala od początku do końca pilotowała szykowna markiza ze wzgórza. Najpierw zasponsorowała mu kurs szycia u krawca z Bordeaux i praktyki u Jacques’a Doucet, mistrza mody z Paryża, potem zrobiła podopiecznemu reklamę w całej Hiszpanii, gdzie od początku lat 30. ubierał pół lokalnej arystokracji, a w 1937 roku pomogła mu podbić Paryż.
Picasso mody
Zaraz po oficjalnym debiucie w Paryżu życie Balenciagi wygląda jak scenariusz filmowy: są zaskakujące zwroty akcji i małe melodramaty. Film o życiu Balenciagi urywa się na okres wojny, podczas której krzywda się projektantowi nie dzieje, ale co robi dokładnie, nie wiadomo. Zaraz po wyzwoleniu Paryża dobijający pięćdziesiątki Balenciaga zaczyna zachowywać się jak operowa diwa. Sypie sentencjami w rodzaju: „Kobieta nie musi być piękna ani doskonała. Moje sukienki zrobią z niej piękność”. Pracuje przy tym pełną parą, jak jednoosobowa fabryka genialnych pomysłów.
Balenciaga całe życie kursował między Hiszpanią a Francją. Regularne podróże na tej trasie wystarczyły, żeby zainspirował się na całe życie. Każda jego kolekcja jest jeszcze bardziej awangardowa i jeszcze bardziej hiszpańska od poprzedniej. Falbanki z festiwalu flamenco, płócienne bluzy z portu rybackiego, wysokie buty na małym obcasie z korridy, czarne suknie jak habity zakonnic, szale i etole arystokratek, bolerka z przewodników dla turystów. Wszystko jest przerobione według nowego pomysłu, pozszywane wbrew zasadom logiki i regułom rzemiosła, zero klimatu pocztówki z wakacji. Cecil Beaton pisze, że Balenciaga to Picasso mody. Gdy w 1947 roku Dior pokazał światu wyszczuplony i oszczędny new look, wszyscy skoncentrowali się na idealnie prostych, geometrycznych kształtach, bo były takie odważne, takie nowoczesne. Z wierzchu owszem, ale pod spodem z ubraniami działy się wiktoriańskie cuda. Sto szwów, zaszewek, splątanych sznurków i klamerek, żeby tylko utrzymać fason.
Balenciaga nie stosuje wewnętrznych rusztowań, od początku panuje nad materiałem. No i ma jeszcze tę przewagę nad konkurencją, że ubiera najbogatsze i niespecjalnie piękne kobiety świata. To kapitalny materiał wyjściowy, żeby zrobić z niego zjawisko. Carmel Snow, redaktor naczelnej magazynu „Harper’s Bazaar”, Balenciaga wydłuża szyję kołnierzem jak wachlarz gejszy. Jest niegroźnym fetyszystą, ma obsesję na punkcie rękawów. Źle uszyte usztywniają człowieka, skracają albo wydłużają ręce. Z paryskiego atelier przy avenue George V Balenciaga wypuszcza klientki tylko wtedy, gdy pozwolą mu poprawić błędy innych projektantów. Przede wszystkim skrócić rękawy do długości 7/8, żeby „uwolnić” nadgarstek. Można też jeszcze delikatnie zaznaczyć talię. Byle nie za mocno, bo żaden materiał nie lubi, jak się go ściska.
Kochani konkurenci
Balenciaga jest stróżem proporcji. Wie, jak dużo, to za dużo, kiedy przestać, żeby nie przesadzić. Z długością spódnicy, ilością materiałów, stanem konta w banku, ze szczerością w rozmowie. O sobie najchętniej nie mówi prasie ani słowa. Czasy mu sprzyjają: brukowce jeszcze nie są bezczelne, od gadatliwych aktorów ludzie wolą tych, którzy tajemniczo milczą, a projektantami mody interesują się tylko, jeśli dobrze robią swoją robotę. O długoletnim związku Cristobala z pochodzącym z Polski francuskim rysownikiem Władziem d’Attainville amerykański „Vogue” napisze dopiero w marcu 2006 roku. Jedno zdanie, bo na więcej brakuje materiału.
W połowie lat 50. majątek Balenciagi to „jeden samochód i o kilka domów za dużo”. Co zrobić z resztą pieniędzy? Rozdać. Na przykład projektantom, w których wierzy. Andre Courreges, który chce założyć własny dom mody, dostaje pożyczkę. Bezzwrotną, bez zobowiązań. Givenchy i Ungaro dostają lekcje szycia, a potem dobre słowo na początek kariery. Balenciaga promuje konkurencję, robi doskonały PR młodym projektantom, znowu zachowuje się tak doskonale, że lepiej już nie można. Bo Balenciaga czuje rynek, wie, że chwilowo nikt nie jest mu w stanie zaszkodzić. Nikt, chyba że on sam. „Przez całe życie ani razu nie skłamałem”, mówi Hubertowi de Givenchy, uczniowi i protegowanemu.
Pod koniec lat 60. amerykański gigant tekstylny poszukuje w Paryżu partnera do produkcji krawatów. Amerykanie mają pieniądze i gotowe wzory, potrzebują tylko chwytliwego nazwiska, by je sprzedać w ilościach hurtowych. W pierwszej kolejności uderzają do Balenciagi. Bezczelność. Balenciaga nie wchodzi w licencję, bo dla projektanta to po prostu prostytucja. Na cztery lata przed śmiercią mówi dziennikarzom: „Nie mam już kogo ubierać”. Zamyka swój dom mody, a stałych klientów odsyła na drugą stronę avenue George V, do atelier Givenchy. Mona Bismarck, wierna klientka i muza Balenciagi, przez trzy dni nie wychodzi ze swojej willi na Capri. Klientka z Nowego Jorku potrzebuje aż dwóch tygodni, żeby dojść do siebie. Jest 1968 rok i ewidentnie kończy się czas wielkich kreatorów.
Piotr Zachara/ Viva!
Zobacz najnowszą kolekcję Balenciagi na sezon jesień/zima 2006/2007.