Uwielbiam perfumy. Dla mnie to nieodłączny element codziennej... hmmm stylizacji? Tak, chyba to dobre słowo, bo zapach określa nas podobnie jak ubrania, makijaż czy fryzura. Od kilkunastu lat namiętnie wydaję na nie swoje ciężko zarobione pieniądze. Jakby tego było mało, na każde pytanie rodziców "Co chcesz dostać na urodziny" czy "Co powinien przynieść Ci Mikołaj" odpowiedź zawsze jest jedna: perfumy. Według mnie, kobieta (facet zresztą też), która nie przywiązuje uwagi do tego czym pachnie, jest zwyczajnie nijaka.
Pamiętam swoje pierwsze perfumy. Miałam 12 lat i kupiłam je sobie sama za uzbierane kieszonkowe. Była to doskonale znana w latach 90-tych woda kolońska Exclamation. Tak tak, to ten biały flakon z czarnym wykrzyknikiem. Razem z moją przyjaciółką dosłownie szalałyśmy na ich punkcie! To było naprawdę coś, powiew luksusu z zachodu. Potem, mniej więcej na początku szkoły średniej, przyszedł czas na "poważniejszy" zapach. Wybrałam Sunflower od Elizabeth Arden. Wtedy nie był tak popularny jak teraz, obecnie można go kupić za grosze niemal we wszystkich drogeriach. Szkoda, bo przez to, na pewno już nigdy do nich nie wrócę - niemal codziennie o ich istnieniu przypominają mi dziewczyny, które mijam na ulicach. Ale nie o tym.
Nie z racji wykonywanej pracy (no dobrze, może trochę), ale z zamiłowania do perfum, znam wszystkie te dostępne w popularnych perfumeriach. Naprawdę. Potrafię po południu wybrać się do tej ulubionej i wąchać po kolei wszystkie flakony. Teraz robię to już tylko wtedy, gdy wiem, że planowana jest jakaś premiera. Sprawdzam na wszelki wypadek wcześniej wszystkie zawarte w niej nuty zapachowe, żeby nie naciąć się na taki koszmar jak np. "Light Blue" (wiem, że mnóstwo kobiet je kocha - jesteście szalone). Czytam. Piżmo, bergamotka, jaśmin. Ooooo, to coś dla mnie! Informację o nowości podrzucam jeszcze koleżance zza biurka, pod tym względem jest taka sama jak ja (żebyście wiedziały ile filozoficznych traktatów można by napisać czerpiąc z naszych rozmów o perfumach). Dobrze, a więc mobilizacja! Po wyjściu z redakcji, pędzimy na Nowy Świat, wąchamy i... jedno wielkie ROZCZAROWANIE. Znowu nuda, nuda, nuda. Kolejny zapach, który pachnie jak wszystkie inne. Tak jest np. ze wszystkimi kolejnymi wydaniami Opium YSL - pierwszy jest piękny, wszystkie następne - kompletna porażka). A przecież ja szukam czegoś, co zawróci mi w głowie. Oczywiście, zawsze mogę kupić perfumy z listy moich ulubionych, ale chcę czegoś nowego, świeżego, zaskakującego!
Potrzeba matką wynalazku. Postanowiłam więc zrobić perfumy sama. Są na szczęście takie miejsca, które wychodzą naprzeciw oczekiwaniom takich ludzi jak ja. Znajduję skromny salonik na popularnej, warszawskiej ulicy. Wchodzę. Małe, przytulne wnętrze, a od podłogi po sufit półki, na których w równych rządkach poustawiane są większe, mniejsze i zupełnie malutkie szklane buteleczki.
Wita mnie ładnie ubrany pan i zaprasza na krzesło. Czuję się trochę nieswojo. "Boże, przecież ja się na tym zupełnie nie znam!" - myślę. Pada pierwsze zasadnicze pytanie: "Jakie zapachy Pani lubi"? Ufff to proste, myślałam że będzie trudniej. No więc lubię mocne, ciężkie, kadzidlane zapachy. Trochę enigmatyczna odpowiedź, ale perfumiarzowi to wystarczyło. Postawił przed mną kilka dużych butelek - one mają być bazową nutą w moich perfumach. Wanilia, paczuli, róża, śliwka, białe kwiaty. Mam wybrać tylko jedną. Nie jest to łatwe, bo po powąchaniu kilku szklanych korków już nie odróżniam ich od siebie. Wanilię znam na pamięć, więc decyduję się na nią. Dostaję 5 kolejnych buteleczek. Znów mam wybrać tylko jedną. Wącham każdą po kolei, z góry odrzucam 4, więc to bardziej siła dedukcji a nie świadomy wybór. Na drewniany stół wjeżdża kolejna partia. Tym razem nie podoba mi się dosłownie nic. Dostaję więc zupełnie inny zestaw butelek do wąchania. Wybieram wetiwer. Perfumiarz miesza w odpowiednich proporcjach wybrane składniki i nakłada na mój nadgarstek. Zapytany, skąd wie ile czego dodać, odpowiada: "To dokładnie tak samo jak z kucharzem, który wie ile mąki dodać do ciasta na pierogi". No nie wiem, jakoś mnie to nie przekonuje, gotuję dobrze, ale za nic w świecie nie wiedziałabym czego dodać do wanilii, żeby była gorzko-ostra.
Mam wyjść na zewnątrz i wąchać. No więc wącham i.... nie podoba mi się w ogóle. "Świetnie, stworzyłam zapach szpitala. Boże po co mi to było, trzeba było się za to nie zabierać, teraz będę siedzieć tu 3 godziny. No chyba, że wcześniej mnie wyrzucą". Mówię panu, że to zupełnie nie to. Zaczynamy od początku. I tak kilka razy. Raz dodajemy trochę ostrości, raz świeżości. Niestety, nic mi się nie podoba. Mija godzina. Finalnie wybieram. Co prawda, nie jestem do końca przekonana, ale nie chcę robić z siebie wariatki. Z próbkami zapachów niemal na całym ciele oświadczam, że muszę się przespać z problemem, pobyć z zapachem i wrócę jutro.
Wieczorem dociera do mnie, że to na pewno nie jest zapach dla mnie. Zupełnie nie rozumiem dlaczego? Przecież wszystkie te nuty pojawiają się w moich ulubionych perfumach, więc jeśli wybrałam te NAJ, zapach powinien być przynajmniej zniewalający. A może trzeba podejść do tematu zupełnie inaczej? Odszukałam w internecie wszystkie swoje ulubione perfumy i spisałam nuty zapachowe, dokładnie składnik po składniku. Postanowiłam z taką listą wybrać się jutro w to samo miejsce.
Dzień drugi. Tym razem wita mnie miła dziewczyna. Mówię, że byłam tu wczoraj, ale musimy zacząć od początku. Okazało się, że pan dzień wcześniej skrzętnie spisał listę składników, z których korzystaliśmy, więc perfumiarka wie czego ma użyć. A raczej czego nie. Pokazuję jej swoją listę. Dziewczyna porównuje z tym, co zrobiliśmy wczoraj i mówi: "Nic dziwnego, że ten zapach Ci się nie podobał. Lubisz coś kompletnie innego". Okazało się, że mój ideał jest, owszem, ciężki i mocny, ale obok kadzidłowo-korzennych nut powinny pojawić się słodkie. Najlepiej jakiś kwiat albo owoc. Zaczynamy mieszać. Tym razem wychodzimy od tobacco. Dodajemy wanilię, dla ciepła śliwkę i jaśmin, dla ostrości różowy pieprz, a dla świeżości grejfrut. Oczywiście zajmuje to trochę czasu, są bardziej i mniej udane próby, ale w końcu znajdujemy środek doskonały. Perfumy są ciepłe, otulające, mocne, korzenne, słodkie, jesienne. Takie jakich szukałam.
Wybrałam opcję 50 ml, bo wolę mieć kilka (dobra, tak naprawdę kilkanaście) mniejszych flakonów niż dwie setki. Pozostało mi tylko wybrać nazwę dla zapachu. Nie chciałam wydziwiać, niech będzie tak po prostu - N.1. Teraz, z moją jedynką, nie mogę się rozstać. To absolutnie najlepsze perfumy jakie miałam. Inne, wyjątkowe. No i przede wszystkim moje.