W swoich książkach jest jak starsza siostra, która szarpnie za rękę i powie: „Dziewczyno, zmieniamy lokal, tu nas nie szanują”. Trafnie nazywa to, co w głowie „grzecznej Polki” siedzi i uciska od dawna. Bezlitośnie rozbiera na części pierwsze „patriarchalnego dziada”, obecnego w biurach, na ulicach, w łóżkach i przy rodzinnych stołach..
Nie ukrywa swoich ciężkich doświadczeń, ale pokazuje, że żadne z nich jej nie definiuje. „Żeby się sobą zaopiekować, trzeba zobaczyć swoją krzywdę i ją uznać. Tylko że można ją zobaczyć i utknąć w miejscu. Dajmy sobie tyle czasu, ile trzeba, aby wylizać ranę, ale idźmy dalej”.
To praktyka jogi pozwoliła jej pójść dalej. W swojej nowej książce tłumaczy czym jest, a czym nigdy nie powinna być joga, wokół której narasta coraz więcej mitów. Z Pauliną Młynarską rozmawiamy o jodze, pracy nad sobą, prawach kobiet i przede wszystkim o tym, z czego, jako Polki, możemy być dumne.
Trochę jogi przemycałaś już w poprzednich książkach, ale dopiero ta nowa systematyzuje o co w niej chodzi i co powinny wiedzieć „żółtodzioby” zanim zaczną. Więc jak zacząć? Czy do tej jogi można podejść samemu, np. na podstawie literatury, internetu czy potrzebny jest zawsze nauczyciel?
Zaczęcie od literatury to lepszy pomysł niż zaczęcie od samych ćwiczeń fizycznych. W moim wypadku było akurat odwrotnie: zaczęłam od ćwiczeń, nie mając tak naprawdę większego pojęcia, co robię. Trochę bez sensu.
Mnie, w łagodny i bezpretensjonalny sposób namówił do jogi fizjoterapeuta. Starszy pan, który nie był joginem, ale powiedział mi: „Jeśli będziesz robić codziennie te ćwiczenia, ale naprawdę codziennie, to masz szansę zrehabilitować ten kawałek kręgosłupa, który jest Twoim źródłem utrapienia”. Potem zaczęłam sama poszukiwać. Mieszkałam wtedy w Kościelisku. Na Podhalu nie było szkoły jogi, do której mogłabym dojeżdżać, a poza tym zadanie od fizjoterapeuty było jasne: trzeba codziennie. Ćwiczyłam trochę z internetem i wreszcie zaczęłam sięgać po książki.
Warto poczytać, zdobyć wiedzę, zainteresować co to jest za praktyka, czym ona jest i czym ona nie jest. Można też oczywiście korzystać z oferty internetowej. Bardzo dużo ludzi to zrobiło w pandemii i weszło w praktykę właśnie dzięki temu. Ale kiedy na poziomie ćwiczeń fizycznych chcemy robić nieco bardziej zaawansowane rzeczy to nieodzowny jest nauczyciel.
To samo dotyczy zaawansowanych praktyk mentalnych, czy też, jak ktoś woli, duchowych. W tradycji jogi jest położony wielki nacisk na to, że przekaz ma iść z ust do ust, z ręki do ręki, że to płynie od osoby uczącej do osoby uczonej osobiście. Na poziomie ćwiczeń fizycznych, asan, ważne jest oczywiście, żeby wykonywać je prawidłowo i nie zrobić sobie krzywdy, ale również żeby prawidłowo pogłębiać stopień trudności i korzystać z tego, że ciało się wzmacnia i staje się bardziej elastyczne.
Natomiast na poziomie praktyk psychologicznych czy też duchowych, w miarę postępowania praktyki, zaczynamy pewne rzeczy rozumieć, przeżywać tzw. „wglądy”, czyli zyskujemy dostęp do tego co lubię nazywać narracją płynącą przez naszą psychiczną „rzekę podziemną” i to bywa bardzo trudne. Konfrontujące, niepokojące, bolesne - albo przeciwnie - euforyzujące, nakręcające. Dobrze jest więc mieć kogoś, z kim się to zderzy, kto ma to drugie oko, ma więcej doświadczenia i kto postawi nam lustro. Jednak przede wszystkim, trzeba słuchać co nam mówi nasz wewnętrzny nauczyciel. To my sami jesteśmy swoimi guru. Joga jest o samosterowności. Absolutnie nie jest o wyeksportowaniu odpowiedzialności za nas na zewnątrz.
No właśnie, ale dużo przestrzegasz przed pseudo-guru, których jest sporo. O jodze mają nikłe pojęcie, a często też wykorzystują czy nadużywają tego zaufania swoich uczniów. Czy da się ich uniknąć czy każdy musi na swojej drodze na takiego trafić?
To ważne pytanie, ale ja dołożyłabym do niego jeszcze ważny element: jest część nauczycieli toksycznych, którzy nie mają wielkiego pojęcia o jodze i rzeczywiście są oni niebezpieczni. Jednak najgroźniejsi są tacy, którzy mają bardzo duże pojęcie o jodze, dużo umieją, dużo wiedzą, ale niestety nie kierują nimi szlachetne pobudki. Są np. osobowościami narcystycznymi i psychopatycznymi. Karmią się podziwem. Wykorzystują ufność i oddanie, które mają dla nich adepci czy adeptki, aby te osoby od siebie uzależniać. Najpierw uwodzą, a potem zaczynają w jakiś sposób „doić”. Wykorzystywać np. seksualnie albo finansowo, obsługiwać się itd.
Takich przykładów jest mnóstwo. O nadużycia seksualne i inne oskarża się dziś sławnych guru takich jak Pattabi Jois, Vishnudevananda, Osho, Bikram… można by było bardzo długo wymieniać. Dzięki ruchowi #MeToo, dzięki temu, że społeczeństwo zaczęło zwracać uwagę na nadużycia pozycji w różnych środowiskach i przestrzeniach, puściła także tama w świecie jogi. I okazało się, że wielbione niemal jak święci za życia osoby, były przestępcami seksualnymi, bardzo niebezpiecznymi manipulatorami. A przecież, niestety to byli naprawdę wspaniali nauczyciele! Czyli coś się takiego stało, że choć go dobrze znali, wcale nie kierowali się jogicznym kodeksem etycznym, który by ich chronił przed wykorzystywaniem swoich uczniów.
Ale pytałaś o to, czy każdy musi takiego kogoś spotkać. Jeśli jesteś naprawdę zainteresowana jogą, chcesz ją praktykować, jeździsz na warsztaty, chodzisz do różnych szkół, poszukujesz - na sto procent spotkasz taką osobę. W światku jogowym takich nauczycieli i nauczycielek jest bardzo dużo, o wiele więcej, niż by nam się zdawało. Wszędzie tam, gdzie mamy ludzi poszukujących, potrzebujących pomocy, przewodnictwa, pragnących pewnej zmiany w swoim życiu.
Czyli wrażliwych, podatnych na zranienie…
Tak, te obszary często są obsadzone bardzo mocno narcystycznymi nauczycielami, dlatego, że tacy ludzie karmią się podziwem. Doskonale się czują w sytuacji, w której ty jesteś w potrzebie, a oni są tymi, którzy mają cię „prowadzić”.
Warto pamiętać, że osobowości narcystyczne to ludzie, którzy potrafią genialnie odzwierciedlić nasze potrzeby i na etapie uwodzenia dać nam dokładnie to, czego chcemy. Mają niebywałą umiejętność odczytywania oczekiwań po to, żeby sobą zafascynować, rozkochać i zjednać. A kiedy połkniesz haczyk, zaczyna się jazda… Nagle zaczynają cię krytykować, wymagać, żebyś się podporządkowała jakimś narzuconym przez nich regułom, bo jeżeli się nie podporządkujesz to znaczy, że coś jest z tobą nie tak. Chcą ci odebrać twoją samosterowność, żeby coś od ciebie dostać: to może być uwielbienie, kasa, albo seks (i bardzo często jest). Kiedy patrzymy na historię tych wielkich guru to przede wszystkim ludzie im oddawali niesamowite ilości pieniędzy! Osho miał chyba z 90 Rolls-Royce’ów! Ciekawe, jak na gościa, który się zajmował jogą, która mówi o tym, żeby się do niczego nie przywiązywać, a już zwłaszcza do rzeczy materialnych.
To jest wielka skala, ale na poziomie małej szkółki jogowej, osiedlowej, to oczywiście będzie taki mały „narcyzek”, na swoją małą miarę. Narcyzm można dostrzec już na poziomie podstawowych ćwiczeń fizycznych. Jeżeli ktoś ma rozdęte ego i bardzo wysokie mniemanie o sobie to czuje się upoważniony do tego, żeby wyciskać ze swoich uczniów bardzo dużo - albo wręcz fizycznie ich dociskać, dokręcać… Ingerować w ich ciała. A ciało stawia opór, bo nie może, bo boli… I ten opór jest czymś ważnym, bowiem ciało mówi nam: „Nie, dalej jest niebezpiecznie”. A tu podchodzi taki guru, który ma niczym nieuzasadnione poczucie, że w rękach ma tomograf albo USG…
I jest nieomylny…
Tak, i uważa, że ma prawo dokręcić, stanąć na tobie itd. Jest cała rzesza osób, które się zmagają z wieloma kontuzjami wyrządzonymi przez autorytarnego trenera, nie tylko w jodze. Na to naprawdę trzeba bardzo uważać. Ale chyba jeszcze bardziej niebezpieczne są te osoby, które zaczynają wywierać wpływ sekciarski, psychologiczny. Manipulować, uzależniać od siebie, dołować poczucie własnej wartości. Najpierw jest uwodzenie, a jak już jesteś uwiedziony, to sprowadza się ciebie do parteru. Zaś gdy próbujesz się wydostać - furia! Obrabianie dupy, izolowanie, wyśmiewanie, zawstydzanie, uciszanie.
Piszesz, że praktyka jogi ma na celu pozbycie się użalania się nad sobą i kultywowania własnej krzywdy, ale z drugiej strony - że ważne jest otoczenie samej siebie wyrozumiałością, miłością. Ale jak znaleźć w tym balans?
Bardzo ważne pytanie. Rzeczywiście to nie jest łatwe, dlatego że żeby się sobą zaopiekować i być dla siebie dobrą, otoczyć się ciepłem, trzeba tę swoją krzywdę zobaczyć, uznać. Chodzi o to, żeby na tym etapie nie utknąć. Nie patrzeć na tę krzywdę bezczynnie i się użalać: „O jaka ja biedna, kto mi pomoże?”.
Zawsze, choćby nie wiem co, przy odrobinie dobrej woli, możemy w samych sobie, wewnętrznie powołać do życia taką odważną dorosłą osobę, która nam pomoże. Czyli niestety trzeba dorosnąć i porzucić myślenie, że ktoś to załatwi. Ktoś coś nam może załatwić albo i nie. Przeważnie nie. Dlatego musimy powiedzieć sobie: „Tak, jestem osobą straumatyzowaną, skrzywdzoną, czasem jest mi bardzo ciężko, ale też ja jestem tą osobą, która zrobi wszystko, żeby tę krzywdę uleczyć i pójść dalej”. Skupiamy się na tym, żeby tę ranę wylizać. Dać sobie tyle czasu, ile trzeba (czasem jest to dużo czasu), ale pójść dalej. Nie tkwić przy tym zranieniu, nie kultywować tego „użalactwa”. Co nie znaczy, że nie możemy sobie czasem odpuścić i dać prawa do tego, że jesteśmy zmęczone, złe, obolałe itd. Westchnij „se pani”, popłacz, a potem, jak to mówią górale „ bier sie do życia!”.
Mam sąsiadów, który sprowadzili się tutaj rok temu, przeszli na wcześniejszą emeryturę. Przez cały rok niesamowicie ciężko pracowali, żeby wyremontować swój dom. Wszystko zrobili własnymi rękami. Mają najpiękniejszą chatkę na całej ulicy i wszyscy im pozytywnie zazdrościmy tego domu, bajecznie obsadzonego przepięknego ogrodu… Bardzo rzadko tam widziałam jakiegokolwiek majstra, który by im pomagał. Robię jogę dla sąsiadów w piątki wieczorem, a oni jeszcze na nią przychodzili, tacy zmęczeni. Jęczeli, stękali, ledwo się podnosili z tej maty, ale byłam pod wrażeniem, że w ogóle przychodzą! Codziennie rano przechodzę z psami koło ich domu. I dzisiaj rano ta znajoma przychodzi do mnie na kawę i mówi: „Zawsze cię widzę jak maszerujesz tak wcześnie rano i myślę sobie: jacy my jesteśmy beznadziejni, że nie potrafimy się tak zmobilizować!”. Ja też bym się nie mobilizowała, gdybym nie miała psów… (śmiech) Więc jej mówię: „Słuchaj, wy przez ten rok tyle pracowaliście, tyle osiągnęliście, z niczego zrobiliście coś przepięknego, własnymi rękami. Przychodzicie na jogę raz w tygodniu, chodzicie też pływać. Gdybyście jeszcze rano wstawali o 6 i przez godzinę chodzili po górach (bo mieszkamy w górach) to byście byli robotami!”. I ona dopiero wtedy się zastanowiła i powiedziała: „No rzeczywiście” (śmiech). Człowiek ma tyle siły, ile ma i trzeba o tym pamiętać, ale bez tego samoudręczenia: „Jestem taka biedna, taka zapracowana, nie mam siły”.
Już w poprzedniej książce („Zmierzch lubieżnego dziada”, 2020 - przyp. red.) pisałaś, że „straciłaś pazur” przez tę jogę. Ona wycisza negatywne emocje i dawną wściekłość. I jak tu dalej robić to, co robisz, jak tu dalej pisać? Aktywnie walczysz o prawa mniejszości, prawa kobiet - czy da się o nie walczyć bez tego pazura?
Myślę, że tak. Na pewno jestem dużo mniej reaktywna. Mniej mnie to szarpie osobiście, natomiast wybieram momenty, w których uaktywniam to zaangażowanie, a nie rzucam się w reakcji tak, jak kiedyś robiłam. Chociaż nadal mi się to zdarza, bo to chyba należy trochę do mojej osobowości. Myślę, że to uspokojenie się spowodowało też, że piszę bardziej precyzyjnie. Precyzyjnie wybieram to, co chcę napisać i mam większą świadomość, że napiszę i pewnie będzie bardzo dużo osób, które się z tym nie zgodzą. Może będą hejtować, może będą zaprzeczać i jestem z tym pogodzona, biorę to na klatę.
Nauczyłam się też spokojnie rozważać, kiedy jest w ogóle dobry moment, żeby zabrać głos. Miałam i nadal mam w sobie sporo tego narcyzmu, każdy z nas ma takie cechy. Ja się z tym bardzo zmagam, bo przecież pochodzę z rodziny, która zawsze była na widoku, pracowałam w telewizji… To jest sposób funkcjonowania, który wiąże się z rozbuchanym ego. Bez tego, trudno siebie wystawiać na widok publiczny. Dla takiej osoby jak ja to było bardzo konfrontujące, kiedy pisałam coś bardzo ostrego i pojawiało się dużo niezgody - to mnie osobiście dotykało. Dopóki miałam nieprzepracowane swoje narcystyczne kawałki, a w każdym razie nie na tyle, na ile mam w tej chwili, naprawdę nie mogłam znieść, że ktoś się ze mną nie zgadza! (śmiech) To mnie serio tak dojeżdżało i denerwowało (śmiech)!
„Jak to?! Ja ich muszę jakość przekonać!”. A w tej chwili wiem, że to był normalny narcyzm, bo przecież nikt nie ma obowiązku się ze mną zgadzać. Publiczność nie myśli o tym, że za publicznie znaną personą, tam po drugiej stronie ekranu jest normalny człowiek. Z adrenaliną, bolącym zębem, klimakterium i niezrobionymi zakupami (śmiech)… Często było tak, że w tekście widziano bojowniczkę z wystawionymi zębami, a po drugiej stronie komputera siedział wystraszony pokurcz, który rozpaczał nad tym, że ktoś mnie nie lubi (śmiech).
Skoro mówimy o bagażu do przepracowania, narcystycznym epizodzie, to ja chciałam się odnieść do wewnętrznego „patriarchalnego dziada”, o którym często piszesz. Czy są momenty, kiedy on się znowu budzi gdzieś w tobie?
„Patriarchalny dziad” jest wdrukowany w nas, czy tego chcemy czy nie, ponieważ jest częścią naszego wychowania i kultury, w której żyjemy. My mówimy jego językiem. We mnie też się on uruchamia od czasu do czasu, ale przede wszystkim wobec mnie samej - kiedy odzywają się lęki, nieprzyjemne myśli dotyczące starzenia się. „Patriarchalny dziad” ma pogardliwy stosunek do kobiet, a do kobiet, którym minął termin seksualnego czy prokreacyjnego współżycia… one już w ogóle stają się przezroczyste. Uruchamia się, kiedy zaczynam sama siebie dołować, ale czasem także słyszę go w języku. Coraz rzadziej, ale bywało jeszcze całkiem niedawno, że się łapałam na jakimś seksistowskim żarcie czy powiedzonku, o którym nawet nie myślałam, że taki jest. Cały numer z patriarchalnością „dziada” polega na tym, że to jest dla nas przezroczyste, że my tego same nie widzimy. Ale dobra wiadomość jest taka, że jeśli się edukujemy, to natychmiast przestaje być przezroczyste.
Wiedza o historii kobiet jest bardzo ważna. Musimy same się edukować, bo nikt tego nam w patriarchalnej szkole nie zaoferował. Mam taki mały test, który przeprowadzam np. na swoich warsztatach. Pytam kobiety, czy wiedzą, na kogo głosowały ich prababcie w 1918 roku, kiedy Polki uzyskały prawa wyborcze. Połowa społeczeństwa nagle mogła głosować! Bardzo doniosłe wydarzenie, które chyba powinno być jakoś w życiu rodzinnym odnotowane. A tu cisza, nikt nie wie. To też uświadamia kobietom, jak bardzo to jest świeże. To jest zaledwie czwarte, piąte pokolenie kobiet, które mogą o czymkolwiek decydować w życiu publicznym, więc kiedy tylko zaczynamy zdobywać wiedzę i rzucamy na to trochę światła, ten „patriarchalny dziad” natychmiast wychodzi z mroku i staje się widoczny. Nagle widać, że tego seksizmu, pogardy, ale i krzywdy kobiet jest wokół dużo więcej niż nam się wydawało.
Ale kiedy już chcemy się wyrwać z tego schematu, „patriarchalny dziad” w ciele polityków, ale i członków rodziny, a nawet w naszej głowie, grzmi, że „feminizm uderza w rodzinę”. I pojawia się blokada.
Feminizm uderza w pozycję patriarchy, w pozycję mężczyzny w rodzinie, a nie w rodzinę. Nadrzędna pozycja mężczyzny w rodzinie jeszcze do niedawna była władzą totalną, bo ojciec mógł zrobić ze swoją rodziną naprawdę wszystko. W wielu krajach nadal tak jest. Wystarczy włączyć relację z Afganistanu i obserwować, co tam się teraz będzie działo. Feminizm zagraża temu niezrównoważeniu pozycji w rodzinie. Kobiety nie stanowią nawet połowy, ale obecnie większość społeczeństwa, z tym że, historia była pisana przez mężczyzn, wszystkie narracje, które znamy, wszystkie kodeksy, prawa, przepisy, medycyna… To wszystko było tworzone męską ręką, męskim mózgiem i przez męski pryzmat. W związku z tym, to, co męskie, jest uważane za obowiązujące dla wszystkich - ludzkie. Gówno prawda!
Rodzina patriarchalna to jest ta opisana przez mężczyzn - tak, jak oni ją sobie stworzyli na przestrzeni ostatnich kilku tysięcy lat i mówimy tu nawet o 3-4 tysiącach lat. Wielkie religie monoteistyczne przypieczętowały ten porządek świata, który jest totalnie zachwiany. To jest porządek, w którym połowa ludzi nie miała dostępu do pióra, do tworzenia prawa i nie miała możliwości opowiedzenia swojego punktu widzenia, swojej opowieści.
To, o czym mówię w tej chwili, to są rzeczy często trudne do zrozumienia, jeżeli się nie ma wiedzy, bo historia równości nie jest wykładana w szkołach (zwłaszcza w Polsce), więc bazuje się tylko na własnym doświadczeniu i na tym, co człowiek sobie sam wymędrkuje. A to doświadczenie bardzo myli, bo każdy z nas ma inne. Argument „ ale ja tak nie mam” nie brzmi poważnie. Dlatego wciąż mówię kobietom, żeby przede wszystkim się edukowały w zakresie historii kobiet: co o kobietach miał do powiedzenia Arystoteles czy św. Augustyn i inni „ojcowie zachodniej filozofii” ? Wygoogluj sobie kochana, to zbledniesz. Jak naprawdę wyglądała osławiona ateńska demokracja. Ta demokracja, do której się modlimy, była przecież systemem skrajnie mizoginicznym. Mógł głosować „demos”, lud, ale przecież to był lud tylko z siusiakiem, a nie lud z cyckami! Jak sobie poczytamy, co ojcowie Kościoła mieli do powiedzenia na temat kobiet, to zaczniemy rozumieć, jaką narrację patriarchat stworzył spychając nas właściwie do poziomu gadającego inwentarza.
Uważano przecież, że my nie powinnyśmy się nawet uczyć, o co walczą teraz np. dziewczyny w Afganistanie. Więc uczcie się, dziewczyny! Jak się wyedukujecie to samo pójdzie i „dziad patriarchalny” was już nie zagnie. Będziecie miały argumenty i motywację, żeby dla siebie i dla waszych córek walczyć o bardziej sprawiedliwy świat. Mówiłam to ja. Feministyczny zakapior po podstawówce, który się sam wyedukował i teraz pisze książki i uczy innych (śmiech).
Ale Polki dalej boją się deklarować, że są feministkami, bo to dalej brzmi „skrajnie”. To kwestia czasu?
Tak, to się na pewno zmieni. W Polsce to jest po prostu opóźniony proces, ponieważ nie było u nas np. rewolucji seksualnej. Pamiętajmy też o tym, że rewolucja 1989 roku była bardzo patriarchalna i pod rękę z Kościołem Katolickim, który jest również patriarchalną instytucją. Niezależnie od tego, czy patrzymy na prawą, lewą czy środkową stronę sceny politycznej, to tam jest patriarchat. Patriarchat prawicowy, centrowy czy lewicowy broni się tak samo zajadle.
To dotyka tak wielotysiącletniej tradycji wyższej pozycji mężczyzn we wszystkich sferach życia, że oni podświadomie się przed tym bronią. A bronią się w taki sposób, że to ośmieszają i właśnie mówią, że to „skrajne”. Przyznaję, że paradoksalnie im bardziej moje pióro, mój „pazur” się łagodzi, tym ja sama mam bardziej ostre poglądy w zakresie feminizmu i kwestii praw kobiet. Uważam, że krzywdy kobiet na tym świecie jest dużo więcej niż my sobie wyobrażamy. Po prostu męskie musi być równoważone z żeńskim i koniec.
Zastanawiamy się nad tym, co jest dalej do zrobienia w zakresie praw kobiet, ale z czego już możemy być dumne?
Możemy być przede wszystkim dumne z tego, że „dziad patriarchalny” w osobach ludzi, którzy są teraz u władzy w Polsce, spowodował, że się wreszcie zorientowałyśmy w jakim bagnie tkwimy. To wszystko, co się zdarzyło, odkąd PiS jest u władzy spowodowało przyspieszony kurs obywatelski i przyspieszony kurs świadomości kobiet. Trwa rocznica niesamowitych protestów kobiecych z zeszłego roku, które były największymi protestami w Polsce od czasów „Solidarności”, pamiętajmy o tym.
To jest ogromny skok świadomości kobiet na temat swoich własnych praw. I możemy być dumne, że wreszcie przekroczyłyśmy ten Rubikon. Wcześniej przez całe lata były organizowane manify i pikiety związane z prawami kobiet i przychodziła na nie garstka osób. Teraz do kobiet dotarło, że naprawdę prywatne jest polityczne, a ich najbardziej osobiste sprawy mogą zostać przez „patriarchalnego dziada” tak urządzone, że im się odechce żyć.
Wielkim sukcesem w Polsce jest też cały ogromny nurt ciałopozytywności. To, że kobiety po prostu zaczęły widzieć ten absurd i chore wzorce, którymi nas karmi masowa kultura. Naszymi sukcesami są też artystki, które dają temu wszystkiemu wyraz. Wszystkie młode dziewczyny, które z ukulele i buźką aniołka wyśpiewują do władzy „Wyp***” (śmiech), ale i te już doskonale znane, jak Kaśka Nosowska, Maria Peszek, Manuela Gretkowska… Cała plejada, której nie sposób w całości wymienić, a ja nie chciałabym nikogo pominąć. Tyle wspaniałych twórczyń z różnych dziedzin, które zbierają to wszystko, co w kobietach się gotuje, przetwarzają to i robią z tego narrację, która idzie w świat i wychowa kolejne rzesze kobiet. A przede wszystkim, możemy być dumne z tego, że trzymamy nosy nad wodą w tym potwornie trudnym czasie na świecie. Każdy dzień, w którym dajemy radę z tą pandemią, z wiadomościami, które płyną ze świata, z chorymi pomysłami na edukację naszych dzieci w Polsce, to jest dzień naszego zwycięstwa.
Ale mówimy o tym, że władza nie ufa kobietom, a ja obserwuję też to, jak bardzo kobiety nie ufają sobie. Nie tylko sobie wzajemnie, ale i sobie samym. I rozliczają się wzajemnie z każdej decyzji, oceniają. Czy uda nam się osiągnąć taką prawdziwą kobiecą solidarność?
To jest rzecz, która się zdarzy, kiedy przepracujemy traumę. My zbiorowo byłyśmy napuszczane na siebie. Trzeba było to zrobić, żebyśmy rywalizowały o mężczyzn. Nie można było przetrwać bez pomocy mężczyzny. Rywalizowałyśmy we wszystkim, coraz bardziej sfrustrowane i zrozpaczone. Manipulacja i kopanie dołków to jest broń słabych, a my byłyśmy na słabszej pozycji. Terroryzm też jest bronią słabych, do której uciekają się niektórzy, gdy sądzą, że nie mają już innych środków. Kobiety też stosują taki terroryzm między sobą. Przez pokolenia były uczone, żeby nie ufać sobie wzajemnie, a nawet sobie samym. Jeśli jesteś wychowywana w poczuciu, że jesteś kimś głupszym, gorszym, kto nie potrafi myśleć, to żyjesz w tym przekonaniu. Musi minąć trochę czasu, żeby się ukonstytuowała nasza historia, ale ta naprawdę opowiedziana naszymi słowami.
Niesamowicie ważną grupą kobiet, które wywarły wpływ na polską myśl feministyczną, są uczennice profesor Marii Janion, m.in. Kazimiera Szczuka, Agnieszka Graff... To ona i one w latach 90 tych miały odwagę upominania się o kobiecą narrację.
Najnowsza książka osadzona jest w czasach pandemicznych. Przytoczyłaś w niej raport, który wskazuje, że pandemia nie tylko pogłębiła nierówność płciową w zakresie obowiązków domowych, ale też może cofnąć równouprawnienie nawet o 25 lat. Będzie aż tak źle?
Jest bardzo źle. To był raport ONZ, który oparł się na badaniach w wielu krajach. Cofnięcie się do domów w pandemii spowodowało ponowne przerzucenie zadań opiekuńczych na kobiety. Ale poza pandemią, na cofnięcie praw kobiet działa też wielkie zubożenie ekonomiczne, zwłaszcza w krajach rozwijających się.
Mam wrażenie, że pandemia zadziała też jak zimny prysznic. Kobiety, po latach bycia domowym „wielofunkcyjnym robotem”, stosunkowo późno zdały sobie sprawę, że wpędziły się w taką rolę. I wtedy uważają, że jest już po ptakach, że nic się nie zmieni. Nie wychowają sobie na nowo dzieci, a tym bardziej dorosłego męża. I co tu zrobić?
Wychowywać siebie! Faktycznie, nie wychowamy dzieci na nowo, męża też nie, ale możemy pracować nad sobą, uczyć się siebie. Na bazie tej wiedzy zrodzą się nowe potrzeby, a dalej samo pójdzie. Nie wierzę w takie bajkowe gadanie typu „odmień swoje życie, uśmiechaj się, zacznij wcześniej wstawać”. To fasadowe zmiany. Dopiero gdy się dowiemy, ale tak naprawdę merytorycznie, jaki to wstrętny system stoi za tym, że kobieta jest tak wykorzystywana, nawet w życiu rodzinnym, nasza zdrowa wewnętrzna tkanka się tak wk***, że znajdzie drogę wyjścia! Powie: „Nie, tu jest granica”. To musi płynąć z wnętrza. Dlatego trzeba zdobyć wiedzę, która nas przekona, że tak nie może być, zdrowo się zbuntować i powiedzieć sobie: „Nie zatrudniałam się w tym związku na sprzątaczkę, praczkę i prostytutkę, proszę mnie traktować jak partnerkę”. Jeśli on mówi „nie”, a mam w sobie prawdziwy, zdrowy bunt to już będę wiedziała co z tym zrobić. Jeśli nie zamierza zmieniać zdania to go zostawiam.
Czy ta świadomość, że tkwi się w patriarchalnym związku zawsze musi oznaczać odejście?
Wierzę, że jeżeli jedna osoba w rodzinie, czy też w systemie zaczyna podejmować prawdziwie głębokie zmiany i pracę nad sobą, to wpływa na całą resztę. Zajmij się sobą i zobacz, jak to wpłynie na całą resztę. Różne są scenariusze. Jest scenariusz pt. „Wyszła, trzasnęła drzwiami i więcej jej nie widzieli”, ale też jest scenariusz „Wszyscy zaczęli razem pracować i ewoluować”…
Są tysiące scenariuszy, dlatego ja nie wierzę w przepisy rodem z poradników. To, co wyczytamy w tej samej książce, poruszy inne struny u ciebie, a inne u mnie. Jesteśmy inne i to jest wspaniałe, że mamy różne ekspresje. Kobiety boją się być różne, bo wymaga się, żebyśmy wszystkie były tak samo ugrzecznione. Zasprzątam się na śmierć, będę stała godzinami przy garach, nie pisnę słówka, ale wszystkich zadowolę. To zresztą też jest przewrotnie narcystyczne, bo pozwala doskonale o sobie myśleć. Czuć moralną wyższość. W momencie, kiedy zaczniemy same sobie ufać i porzucimy te narcystyczne wizje, że mam być ta doskonała i spełniać oczekiwania wszystkich dookoła, to damy radę. A życie za nami pójdzie.
Rozmawiała: Aleksandra Zaborowska
„Moja lewa joga” (wyd. Prószyński i S-ka) dostępna jest już w formie papierowej, elektronicznej oraz w audiobooku czytanym przez autorkę.
Czytaj też:
Narcyzm związany z agresją i przemocą. Jak rozpoznać narcyza?
„Na pewno wkrótce zachoruję”, czyli o lęku, który rujnuje życie
Osobowość borderline a związki - czy taka relacja jest możliwa?