Po rozmowie ze szpitalną lekarką, nigdy nie zapomnę wzroku mojej matki. Nie wiem, czy bardziej się bała, czy bardziej brzydziły ją moje odstające kości, żebra, kilka włosów na głowie i przezroczysta cera. „Opowiedz mi o swoim dniu. Od początku. Wstajesz rano i...?” Moja mina musiała wyrażać zniesmaczenie pytaniem. Olewczym tonem wydusiłam: „Wstaję rano, idę do łazienki, mam opowiadać co tam robię?... Potem jem śniadanie, idę do szkoły, po zajęciach mam angielski, wracam wieczorem i albo się uczę, albo oglądam TV”. „A posiłki? Co jesz na śniadanie?". Tu zaczyna się moja opowieść, ale może od początku.
„„Nie! Nie byłam grubasem!”
Jeśli wyobrażasz sobie, że miałam nadwagę i byłam typową grubaską, to jesteś w błędzie. Nigdy nie byłam gruba, ale chuda też nie. Zwykła dziewczyna. Normalny wzrost i proporcjonalna waga. Zawsze dobrze się uczyłam, nie było ze mną żadnych problemów. W okresie dojrzewania pojawiły się dodatkowe kilogramy, a ja chciałam być idealna.
Dobre stopnie, super ciuchy, najnowszy telefon. Brakowało mi tylko sylwetki, jak z tych kolorowych magazynów, które przegadałam na każdej przerwie w gimnazjum. W marzeniach widziałam siebie: najlepszą, najmądrzejszą i najzgrabniejszą. Chodziłam na fitness, potem matka zapisała mnie na pilates, ale nic nie pomagało, a moja frustracja rosła szybciej, niż mój tyłek, który chyba z dnia na dzień stawał się coraz większy. Brzydziłam się swojego ciała i zwisającego tłuszczu. Okej... wszyscy twierdzili, że wcale nie jestem gruba i że to tylko moje urojenia, ale ta przerażająca myśl nasilała się coraz bardziej.
Eksperyment
„Od dziś nie jem kolacji” - zawołałam do rodziców, gdy tamci zajadali się jajecznicą. Matka się wkurzyła. Nie po to przecież się tak dla nas stara, żebyśmy mieli to gdzieś. Zaczęła się oburzać i litować nad swym losem kury domowej. Ojciec spokojnym tonem stwierdził, że to normalne, że młode dziewczyny z moim wieku nie jedzą kolacji, bo chcą być fit. Wyśmiał to swoim niby śmiesznym tonem, ale dla mnie to nie miało najmniejszego znaczenia.
Po 2 tygodniach zauważyłam, że mój brzuch się zmniejszył. Kilka razy matka znalazła u mnie niezjedzona kanapkę. Nie obyło się bez kłótni. Następnym razem nie popełniłam już tego błędu. Nie, żebym nie chciała jej denerwować. Chciałam mieć święty spokój. Kanapki lodowały więc w koszu na śmieci, a ja byłam coraz chudsza. Najgorsze były obiady. Wielki talerz zupy, drugie danie i czasem deser. Nie wyrzucisz, bo starzy siedzą obok i widzą wszystko! Najpierw stosowałam wymówki typu „nie jestem głodna”. Potem gdy matka zauważyła, że niknę w oczach, zaczęło się piekło.
Jak w więzieniu
Raz płakała, raz krzyczała wniebogłosy. Kazał mi jeść. Siedziała nade mną, a ja z niewzruszoną miną komunikowałam jej, że nic nie zjem. Czasem leciały talerze. Pamiętam, jak zrobiła mi budyń czekoladowy. Zawsze go lubiłam. W sumie zrobiło mi się jej żal. Chciałam nawet zjeść. Nadzieja w oczach matki chyba mnie sparaliżowała i wkurzyła. Walka, która toczyła się we mnie, nie trwała długo. Z całych sił rzuciłam pucharkiem o podłogę. Czar prysł i zaczęła się otwarta wojna domowa.
Oni się irytowali, próbowali rozmawiać, krzyczeli i zastanawiali się, co zrobili źle. A ja? Nawet nie wiesz, jakie to uczucie, gdy osiągasz swój cel. Z odchudzaniem jest jak z hazardem. Raz wygrasz i chcesz więcej. Rosyjska ruletka pochłania cię bez reszty. Tracisz kolejne kilogramy i chcesz więcej, więcej i więcej.
Mój wróg i przyjaciel
Lustro kochałam i nienawidziłam na przemian. Codziennie wieczorem sprawdzałam stan mojej wagi i to, jak moja figura prezentuje się w odbiciu szklanej tafli. Nienawidziłam siebie, gdy tylko na brzuchu zauważyłam fałdę, która zawsze wydawała mi się wielka.
Czasem czułam się szczęśliwa, bo widziałam efekty mojej diety, ale takie sytuacje zdarzały się rzadko. Moje wystające żebra i biodra podobały mi się bardzo. Uwielbiałam swoje mocno zarysowane obojczyki i cienkie nóżki. Częściej odczuwałam jednak stres i zdenerwowanie. Wiedziałam, że stać mnie na więcej.
Dekalog i nowe znajomości
100 brzuszków i godzina biegania. W ciągu dnia pomarańcze lub arbuz. Z czasem zamieniłam owoce na sałatę, bo przecież miały za dużo cukru! Obowiązkowo ważenie, pomiar talii i ocena tuszy w lustrze. Ponieważ znajomi powoli zaczęli mi dogryzać, że wyglądam jak wieszak, postanowiłam znaleźć sobie nowych przyjaciół. Takich, którzy zrozumieją moje potrzeby i decyzje.
Znalazłam grupę na Facebooku. Dziewczyny chwaliły się tam swoimi osiągnięciami. Szybko znalazłam wsparcie i dodatkową motywację. Jak się okazało, one również miały sporo problemów ze swoimi rodzinami. Ich matki, tak jak moja nie umiały pojąć, jak można się głodzić. Ojcowie również reagowali złością i agresją, a znajomi dziwili się i obgadywali. Dzięki nowym przyjaciółkom uwierzyłam, że moja dieta nie jest niczym złym, a anoreksja, o którą mnie oskarżano, wcale nie należy do patologicznych chorób, ale jest powodem do dumy – mojej dumy.
Co mi siedziało w głowie?
Ludzi podzieliłam na dwie kategorie. Przeciwników – ignorantów, grubasów, wrogów, którzy nie mieli w sobie tyle odwagi co ja i woleli objadać się wszystkim, co popadnie, niż cieszyć się pięknem szczupłego ciała. Druga kategoria była mniej liczna, bo ograniczała się wyłącznie do tych, którzy wspierali mnie na fejsowej grupie.
Wydawało mi się, że znajomi mnie unikają, bo mi zazdroszczą. Nie dość, że mądra, to i jaka zgrabna. Czułam się świetnie. Spadek masy ciała sprawiał, że byłam dowartościowana, pełna energii – nadal zastanawiam się, skąd ją brałam. W szkole radziłam sobie równie dobrze. W końcu byłam perfekcyjna. Czasem nawet sobie myślałam, że mogę już wrócić do normalnego jedzenia, ale wizja dodatkowych kilogramów mnie przerażała. Nie raz śniło mi się, że ważę 50 kg! Koszmar! Budziłam się cała spocona, zmęczona i przestraszona!
Jeśli zapytasz o skutki uboczne, to z całą pewnością powiem ci, że ich nie było. Fakt wypadło mi trochę włosów, paznokcie były łamliwe i (co akurat uważam za ogromny plus) nie miałam okresu. Ale kto by się tym niby przejmował? Czy Maria Skłodowska Curie myślała o promieniowaniu, gdy prowadziła badania nad radem i polonem? Chyba nie!
Szpitalne wizyty
Któregoś dnia matka nie wytrzymała. Przez ostatnie 7 miesięcy, czyli odkąd pochłonęła mnie dieta, częściej płakała, złościła się i przeklinała więcej niż zwykle. W końcu odwieźli mnie z ojcem do szpitala. Pielęgniarka podłączyła mi kroplówkę, a jakaś zniesmaczona moim widokiem lekarka powiedziała, że jak nie zacznę jeść, to mnie nie wypuszczą. Chyba myśleli, że się przestraszę. Przez 3 dni jadłam. Wypisali mnie do domu, a ja wróciłam do dawnego stylu bycia.
Takie sytuacje powtarzały się 4, może 5 razy. W szpitalu na Bielanach chyba już mnie znali. Matka stale się obwiniała, ojciec miał to chyba gdzieś. Któregoś dnia zemdlałam pod prysznicem, ale było to inne omdlenie, niż te do tej pory, które zdarzały mi się co jakiś czas. Podobno straciłam przytomność na kilka godzin i lekarze mieli problem z wybudzeniem. Rodzice błagali mnie, żebym w końcu z tym skończyła. Psycholog tłumaczył, że jestem chora, a jakaś paniusia w lekarskim kitlu uświadamiała mnie, że bez substancji odżywczych umrę. Na nic zdały się ich głupie gadki.
Zmiana?
Któregoś ranka nie wstałam na czas. Po prostu nie zadzwonił budzik. Matka wbiegła do mnie do pokoju i nerwowo położyła rękę na mojej krtani. Zaczęła głośno wołać ojca. Przerażenia w jej krzyku nie da się opisać. Wtedy chyba coś we mnie drgnęło. Oni serio się o mnie bali i wiedzieli, że grozi mi niebezpieczeństwo.
W końcu zauważyłam, że przez ostatnie ponad pół roku moja matka zmieniła się o 180 stopni. Z miłośniczki telenoweli stała się kłębkiem nerwów, sprawdzającym co rano, czy jeszcze żyję. Postanowiłam stopniowo zacząć jeść.
Wciąż z nią walczę
Teraz jem śniadanie i obiad. Czasem nawet batonika albo frytki. Ale wszystko musi mieścić się w pewnych granicach. Nadal się ważę, przeglądam się w lustrze i uwielbiam czuć się głodna.
Wypisałam się w grupy facebookowych anorektyczek. Chodzę na spotkania z psychologiem. Ale bywają i takie dni, kiedy nie jem nic. Czasem po prostu piję wodę, kawę i tym oszukuję swój żołądek. Zdarzają się i tzw. "dni świni", kiedy jem wszystko, co popadnie. Ogromne śniadanie, fast food, cola, chipsy i batoniki. Zazwyczaj po takim obfitym dniu czuję się źle, mam wyrzuty sumienia i ustalam sobie, że przez następne dni będę jadła tylko jeden niewielki posiłek, żeby odreagować.
Czasem nie jem nic, bo wcześniej objadłam się jak szalona. Jedno jest pewne – z anoreksji w 100% nigdy nie wyjdę. To nie choroba ciała, tylko umysłu. Nigdy się nie kończy i nigdy nie da się z nią w pełni wygrać. Wraca w najmniej spodziewanym momencie: gdy mam doła, czuję się źle i jestem niedowartościowana.