W mojej wsi, w której mieszkałam do studiów, domy buduje się raz na całe życie i nikt tam nie myśli, że za parę lat się przeprowadzi, zacznie od nowa, zmieni sąsiadów.
Sąsiadów tam się ma tych samych na zawsze i dlatego trzeba o nich dbać, bo kiedy się nie dba, to na przykład którejś nocy twój pies znajdzie gdzieś i zeżre zatrutą kiełbasę albo wiatr połamie ci lusterka w samochodzie, albo pechowo akurat na twoim ogrodzeniu powiesi się szczur lub zając z pola, przecież ile to roboty udowodnić, że z sąsiadami warto żyć po dobroci.
Kasia też była moją sąsiadką. Bawiłyśmy się czasem w drodze ze szkoły, ale mało, bo ja już prawie kończyłam podstawówkę, a ona dopiero zaczynała chodzić do zerówki. Słodki dzieciak, przylepa i gaduła z buzią małpki, taką szarawą, dzisiaj myślę, że biedną i niedomytą, wtedy myślałam, że taka po prostu jej uroda.
Ta mała Kasia tak się zepsuła, że do pana od wuefu mówi na ty i pyta, czy by nie chciał jej malinki zrobić: na dekolcie czy tam gdzie tylko zechce.
Kiedy przyjechałam po pierwszym roku studiów na wakacje, sąsiadka, która uczy w szkole, opowiadała, że ta mała Kasia tak się zepsuła, że do pana od wuefu mówi na ty i pyta, czy by nie chciał jej malinki zrobić: na dekolcie czy tam gdzie tylko zechce. A do tego nie uczy się, szwęda po niewykończonych budowach z chłopakami z technikum, a przecież sama jeszcze nawet siódmej klasy nie skończyła. Tyle dobrego, że dalej taka grzeczna, jak była.
Kiedy przyjechałam po licencjacie, sklepowa powiedziała, że tę Kasię, co tu chodzi pod sklep i wieczorem ją piwem chłopy częstują, to na wiosnę – taki wstyd dla matki, choć gdzie tam ta pijaczka by się czego wstydziła – opieka społeczna wzięła do zakładu dla zdemoralizowanych dziewczynek, ale na szczęście w czerwcu oddała z powrotem do domu.
Jak to nie wiadomo, dlaczego się zabiła?! Przecież każdy wiedział, że stary B. co sobotę chodził ją za 10 złotych okrywać pierzynką. I nie tylko stary B., bo i Z. do niej zachodził, i K." – powiedziała koleżanka z podstawówki.
A kiedy przyjechałam po magisterce, to tata zapytał, czy pamiętam może taką Kasię, co mieszkała pięć domów stąd, bo w maju połknęła żyletkę i teraz już nie żyje, na pogrzebie więcej niż pół wsi było.
“Jak to nie wiadomo, dlaczego się zabiła?! Przecież każdy wiedział, że stary B. co sobotę chodził ją za 10 złotych okrywać pierzynką. I nie tylko stary B., bo i Z. do niej zachodził, i K." – powiedziała koleżanka z podstawówki, kiedy tego samego dnia wieczorem piłyśmy wino i ja opowiadałam, co u mnie na studiach, a ona, co się dzieje tutaj na miejscu.
Każdy wiedział. Każdy, czyli sklepowa, sąsiadka, moja koleżanka i mój tata pewnie też, bo czemu by nie? Każdy wiedział i nic nie mówił, i jak spotkał na drodze, to kłaniał się i staremu B., i Z. i K. Bo z sąsiadami trzeba przecież po dobroci, bo na wsi domy buduje się na całe życie i szkoda byłoby psa i lusterek w aucie. Kasi też szkoda, ale dopiero, jak już nie żyje. Nie wtedy, kiedy w podstawówce mówiła nauczycielowi (!) o swoich malinkach i spijała pianę z piwa przed sklepem.
Myślałam o Kasi, kiedy czytałam w październiku na FB wpisy z hasztagiem #metoo. Czytałam i słyszałam w głowie tamto: “Każdy wiedział". I choć całym sercem kibicuję tej ważnej akcji, to zaczęłam liczyć, ilu ludzi tak naprawdę obchodzi czyjeś #metoo – na tyle, żeby zatrzymać się, zastanowić i komuś pomóc? I wyszło mi niestety, że niewielu.
Przecież ja sama ani po tym moim pierwszym roku studiów, ani po licencjacie nic nie powiedziałam, nigdzie nie zadzwoniłam, nikogo nie zaalarmowałam, niczego nie zrobiłam. Choć przecież nie mam ani psa do otrucia, ani samochodu z lusterkami, ani nawet domu z ohydnymi sąsiadami na całe życie.