No, dzień dobry panie profesorze. Zimno jak diabli, jak zawsze o tej porze. I wieje. Wieje strasznie. Wszystkie liście mi opadły za oknem. I listopad wyszedł spod tych liści, szary brudny, aż szkoda patrzeć. Ale przecież zaraz śnieg i sam pan wie jak wtedy ładnie.
O śmierci można mówić inaczej. Na wesoło?
Ja tak gadam trzy po trzy panie profesorze, żeby zagadać wstyd. Bo wie pan, no zaniedbałam ten angielski strasznie. Nie no, dobrze mnie pan go uczył, dobrze. I bakcyla od pana złapałam. Połowę zasobów biblioteki British Council miałam w rękach, nawet nieporadnie tłumaczyłam poezję, zdawałam certyfikaty jakieś. A jak pierwszy raz wyjechałam do Anglii, to z każdym chciałam zamienić parę słów. Ja! Ja, którą trzeba zmuszać do rozmów. A potem jakoś mniej używałam tego angielskiego. Właściwie czytam i piszę bez problemu, ale mówienie… szkoda gadać. Zaniedbane. Zapomniane. Po polsku też zresztą coraz gorzej mówię. Nic dziwnego. Czasem po kilka dni z ludźmi nie rozmawiam i tak mi dobrze.
No nie rozmawiam, no. Zmęczyłam się. Sama mieszkam, pan nie wie, jak to jest. Do ludzi trzeba specjalnie wyjść. Tyle zachodu. W pracy? W pracy się rozmawia o pracy, i tyle. Z przyjaciółmi? Kilka słów na fejsie. Praca - sen. Taki kołowrotek. Się wzięło kredyt - się ma.
Nie, nie piszę już tych opowiadań co kiedyś. Szkoda, szkoda. Wiem, że dobrze mi szło.
Bieganie? Też już jakoś nie. A to chora jestem, a to coś do roboty. No też dobrze szło, też szło.
A że sama mieszkam? No tak wyszło. Raz z kimś byłam na dłużej i się wszystko rozpadło. I nie było siły żeby posklejać. A potem? Nawet jak się zakochałam, to nie w tym, w kim trzeba, nie tak jak trzeba i ostatecznie, wie pan. Nie ma o czym mówić. Zresztą i tak nie ma czasu. Zawsze jest co robić. Praca-sen. Sen-praca.
Roszczeniowa Trzydziestka w pozostałych felietonach - tylko u nas!
Ja wiem, panie profesorze, co pan sobie o mnie myśli. Że powinnam żyć pełnią życia.
Że jest tyle do zobaczenia, a ja w tym roku nie miałam nawet wakacji.
Że jeśli się kocha to trzeba to mówić, ale zawsze to jakoś głupio, jakoś wstyd, a potem już za późno.
Że jeśli lubiłam ten angielski, to trzeba było nie odpuszczać. Że w ogóle nie wolno odpuszczać. Że trzeba się uczyć, rozwijać.
Że jeśli każdy przebiegnięty maraton był świętem, to trzeba było świętować.
Że jeśli potrzebuję wakacji, to powinnam wreszcie wziąć urlop.
Że póki mam jeszcze przyjaciół, nie powinnam milczeć i zamykać się w czterech ścianach.
Pewnie ma pan rację profesorze. Teraz, jak tak rozmawiamy, to widzę to wszystko jakoś wyraźniej.
Widzę, że tak dawno nie płakałam na filmie, tak dawno nie byłam w teatrze, tak dawno nie czułam jak pachnie las po deszczu, tak dawno nie siedziałam na pustej plaży, myśląc o niebieskich migdałach, tak dawno nikogo nie pocałowałam, tak dawno nie zjadłam gofra „ze wszystkim, co macie”, tak dawno nie śmiałam się do łez, tak dawno nie przespałam całej nocy (bez tej strasznej bezsenności godziny trzeciej, która podpowiada najgorsze), tak dawno nie ubrałam się „po niedzielnemu” i nie poszłam na starówkę (na lody o smaku whisky, moje ulubione), tak dawno nie wjechałam w kałużę na rowerze, ochlapując sobie twarz, tak dawno nie upiłam się z przyjaciółmi przy jakimś ognisku, tak dawno nie minęłam czterdziestego drugiego kilometra biegiem, tak dawno nie widziałam swojego ukochanego Wrocławia, tak dawno nie żyłam…
Tak dawno nie żyłam, panie profesorze. I dlatego wstyd mi z panem rozmawiać. Bo to trochę nie fair wobec pana. Więc chyba już nie będę nic mówić, prawda? Chyba zapalę panu znicz i zobaczymy się za rok. Jak co roku.
Więcej komentarzy naszych autorów - Hanny Samson, Filipa Chajzera, Boskiej Matki.