Wczoraj minęła 72. rocznica wyzwolenia obozu koncentracyjnego Auschwitz. Nie poruszałabym tego tematu, bo zwyczajnie się go boję, gdyby nie to, że kilka dni temu świat obiegły zdjęcia Shahak Shapira z Izraela. O projekcie Yolocaust, na pewno każdy z was miał okazję słyszeć, bo trąbiły o nim wszystkie media. Kolorowe selfie prosto z berlińskiego Pomnika Pomordowanych Żydów przerobione na czarno-białe i zmontowane z materiałami pochodzącymi z hitlerowskich obozów zagłady. Projekt jest kontrowersyjny, owszem. Ale czy bardziej kontrowersyjny od tych wyszczerzonych gęb na zdjęciach pozujących w takim miejscu? Ludzie od dawna reagują już tylko na te najsilniejsze bodźce, bo wyzuci zostali z empatycznych odruchów już dobrych 80 lat temu. A przecież wystarczyłoby być przyzwoitym.
fot. Shahak ShapiraO wszystkim, co dzieje się na świecie, na bieżąco dyskutujemy w redakcji. Kiedy głośno uznałam, że projekt Yolocaust jest świetny, nie wszyscy się ze mną zgodzili. Usłyszałam, że to spora przesada i bardzo nadmuchany problem. "Byłaś tam? Przecież ten pomnik jest w samym centrum miasta, ludzie na tych kamiennych bloczkach siadają, kończą latte". No nie byłam. Pomyślałam więc, że obejrzę plany i zdjęcia, żeby wyrobić sobie zdanie.
Fakt, pomnik jest w samym centrum Berlina. Przy okazji też w centrum byłego nazistowskiego miejsca dowodzenia. A teraz wyobraź sobie, że tam jesteś a przed Tobą rozpościera się aż po horyzont morze szarych, betonowych bloków. Trzeba być nie lada ignorantem, żeby się nie domyślić, co to jest. I wcale nie trzeba szukać tabliczki z opisem. Myśl sama przychodzi do głowy. A przynajmniej powinna.
fot. Fotolia/Pomnik Pomordowanych Żydów w Berlinie
Projekt izraelskiego artysty był dla mnie tylko pretekstem. Tak naprawdę odkąd odwiedziłam muzeum w Oświęcimiu, bywają dni, w których nie mogę sobie znaleźć miejsca. Mimo, że przeczytałam już sterty pamiętników byłych więźniów, obejrzałam setki programów dokumentalnych, to dopiero jak zobaczyłam wszystko na własne oczy, uwierzyłam. Uwierzyłam, że coś takiego naprawdę miało miejsce.
Koniec listopada, szaro, siąpi. Do muzeum wchodzi się o równych godzinach, więc narzucam ostrą dyscyplinę. Spóźnić się to wstyd. Po prostu nie wypada. Niepewność, lęk. Sama nie wiem jak nazwać uczucia, które mi wtedy towarzyszyły. Tłum ludzi przed wejściem. Anglicy, Niemcy, Rosjanie, Chińczycy, Żydzi. Niektóre damy w butach na obcasie.
Ja w kaloszach. Opcja z przewodnikiem to przecież 5 godzin chodzenia, w listopadzie głównie po błocie. Zresztą, kto przed wizytą w takim miejscu myśli o czymkolwiek innym, poza pośpiesznym wyszukiwaniem w pamięci dat i nazwisk z lekcji historii?! Wszystko działa tam jak w zegarku. Mniej więcej, co pół godziny wchodzą nowe grupy, wszyscy w słuchawkach. Grupy liczą po jakieś 20 osób. Każda przypisana do swojego przewodnika.
Czekałam na ten moment przez dobrych 20 lat. Mimo, że Oświęcim jest tylko 80 kilometrów od Krakowa i bywało, że przez Kraków przejeżdżam niemal co roku, mój tata nigdy nie chciał się tam zatrzymać. Dopiero, gdy sama tam pojechałam, zrozumiałam dlaczego. Znał mnie lepiej, niż ja sama.
Los chciał, że trafiłam na przewodnika, który mimo, że pracował tam jakieś trzydzieści parę lat, nadal opowiadał z pasją. I mimo, że nic mnie nie zaskoczyło, bo wszystko o czym opowiadał już wiedziałam, to jego ciepły, ale drżący głos w słuchawkach, doprowadził mnie do płaczu. Płaczu, którego już do końca nie mogłam powstrzymać. Ale to żaden wstyd płakać w takim miejscu.
Krążymy między barakami, każdy patrzy w ziemię i słucha. Podchodzimy do Ściany Śmierci. Ściany, gdzie rzędami rozstrzeliwano więźniów. Przewodnik, zanim ktoś jeszcze zdążył zadać mu pytanie, łagodnie poprosił: "Nie róbcie tu zdjęć". Przerażona patrzę po ludziach. Na szczęście nikt nie odważył się sięgnąć po aparat. Ale jeśli przewodnik zwrócił na to uwagę, to znaczy, że ludzie wpadają na takie pomysły. I niestety, długo nie musiałam czekać, żeby się o tym przekonać.
"Zrób mi misiaczku zdjęcie, o tutaj, na tle, żeby tak było wszystko daleko widać". Powiedziała farbowana blondynka do swojego szerokiego chłopaka. W jednej z wież strażniczych, do których można było wejść, staje na tle okna, uśmiecha się i pstryk! A za nią rozpościerają się równiutkie rzędy baraków obozu Birkenau.
W 2016 roku muzeum w Oświęcimiu po raz kolejny pobiło rekord liczby zwiedzających. No i co z tego. Chodzimy, oglądamy, z uwagą słuchamy. Być może nawet po wizycie zamieszczamy jakiś rzewny post na facebook'u, a znajomym opowiadamy, że bardzo to nas dotknęło. No i co z tego.
Wydzierając się na ulicy "nie chcemy tu islamskiej dziczy", jesteś pierwszy w kolejce by stać się sprawcą tego, by historia znów się powtórzyła. Podejrzewam, że zapytany o to, czy imponuje ci autor Mein Kampfu, odpowiesz oburzony: "Nigdy w życiu!" Czy oby na pewno? 78 lat temu też tak to się wszystko zaczynało. Od nienawiści. I chorych ambicji.
Chyba nie chcesz być jak zakompleksiony, grymaśny kurdupel, z przerośniętym ego, którego w czterdziestym piątym, gdy załomotali po sprawiedliwość, było stać tylko na strzelenie sobie w łeb.
"To się stało, a więc może znów się zdarzyć... Może się zdarzyć wszędzie." Te słowa wypowiedziane podczas obchodów 70. rocznicy wyzwolenia Auschwitz przez Primo Levi, włoskiego Żyda powinniśmy mieć w pamięci. Zawsze.
fot. Fotolia