Na początek moja ulubiona definicja feministki. Feministka bowiem, Panie i Panowie, to zwolenniczka radykalnego poglądu, że kobieta też jest człowiekiem. Cieszę się, że w miniony poniedziałek ponad 100 tysięcy polskich feministek (i feministów), mimo fatalnej pogody, wyszło na ulice polskich miast, by walczyć o prawa człowieka. Pod parasolami, brnąć w kałużach i szczękając zębami. Jak prawie 100 lat temu odważne i niezłomne Polki, które wywalczyły dla nas prawa wyborcze.
Od wczoraj wydaje się wszystkim, że czarny protest osiągnął swój cel – wszak nieludzka ustawa autorstwa Ordo Iuris głosami parlamentarzystów została odrzucona – nie oznacza to jednak wcale, że radykalny pogląd o człowieczeństwie Polek wszyscy nasi rodacy przyjmują bez zastrzeżeń.
„Niech się bawią” oraz „trzeba wiedzieć, komu się dawało” – te dwa cytaty z wybrańców narodu na najwyższe funkcje państwowe przejdą do historii polskiej podłości i mizoginii, tak samo, jak czarny protest przejdzie do historii (HERstorii!) polskiego feminizmu i demokracji.
Kiedy napisałam na Twitterze: „ ~100 lat temu nasze prababki waliły parasolkami w drzwi Piłsudskiego. Wywalczyły prawa wyborcze. Im też mówili - siedźcie cicho i w domu” (true story Piłsudski sądził, że jak je potrzyma na zimnie, to sobie pójdą). Reakcja była natychmiastowa: „Czynne prawo wyborcze kobiet to gwóźdź do trumny zachodu, więc tu nie ma z czego być dumnym”.
Że nie wspomnę o niewybrednych żartach pisarza Piekary, na temat Doroty Wellman („Do aborcji potrzebne jest zapłodnienie...Do zapłodnienia potrzebny jest seks... Dobrze wiedzieć, że Dorocie Wellman nie grozi aborcja!”) czy seksistowskich wrzutkach publicysty publicznej telewizji Ziemkiewicza (za moje i twoje pieniądze utrzymywanej). Tak, tego od "Kto nie wykorzystał nietrzeźwej, niech pierwszy rzuci kamieniem”.
To są drogie panie nasze elity. Minister, poseł, pisarz, dziennikarz. Trudno więc się dziwić, że z internetu, który wszak nie jest ostoją intelektualnych i moralnych mocarzy, leje się od tygodnia pienisty, cuchnący bluzg zasilany żarliwą nienawiścią do kobiet. Nienawiścią i pogardą, która niektórym pięknoduchom zdawała się dotąd marginesem, tymczasem okazała się świetnie umocowanym, niezwykle żywotnym poglądem prawdziwych rzesz Polaków. Obojga płci. Bo zarówno, mężczyźni, jak i kobiety gorliwie dystrybuują w przestrzeń publiczną szkodliwe i niebezpieczne dla nich samych przekonania o:
- podatności kobiet na manipulację polityczną („Uczestniczki czarnego protestu stały się mięsem armatnim opozycji”) ,
- niezdolności do samodzielnej oceny faktów („tępe krowy”, „bezmyślne pindy”, „czy któraś to w ogóle rozumie, przeciw czemu protestuje?”)
- moralnym upadku kobiet zaangażowanych w protesty („nóg nie rozkładaj byle gdzie, to nie będziesz potrzebować skrobanki”, „dziećmi swoimi się zająć, nie na strajki chodzić, co to za matka!”),
- fizycznej atrakcyjności jako jedynej mierze wartości kobiety („nikt jej nie chce, to się przynajmniej wyżyje”, „grube, brzydkie, tylko takie tam poszły”).
Mogłabym tak długo, ale ta krótka wyliczanka już dobitnie pokazuje, że arsenał amunicji, którą zwykle bije się w kobiety, by przywoływać je do porządku i zniechęcać do zaangażowania się w politykę, jest niezmienny odkąd pierwsza sufrażystka, upomniała się o prawa wyborcze.
Pozostaje więc cieszyć się, że historia już nie raz pokazała, po czyjej stronie jest słuszność i racja oraz robić swoje. Nie składać parasolki. Do skutku. Dopóki każda kobieta w tym kraju nie zacznie być traktowana z równą powagą i szacunkiem co mężczyzna. Jak człowiek. Po prostu.