Nowoczesna willa

wnętrze, nowoczesna willa, ludzie mieszkają fot. Hanna Długosz
Właściciele, którzy wiedzieli, czego chcą. Architekt, który umiał spełnić ich oczekiwania. I projektantka, która stworzyła wnętrza dokładnie takie, jakie sobie wymarzyli. To historia tak idealna, że trudno uwierzyć, że zdarzyła się naprawdę.
/ 26.02.2010 14:09
wnętrze, nowoczesna willa, ludzie mieszkają fot. Hanna Długosz

Właściciele są parą i mieszkali już w kilku domach. Odchowali dzieci. Teraz postanowili wybudować nowy dom tylko dla siebie. Najpierw starannie wybrali działkę: w mieście, ale z dala od centrum. Porośniętą drzewami, dużą. Choć wszędzie stąd blisko, to jest też wystarczająco daleko do zgiełku i pośpiechu życia w stolicy.

Równie starannie i świadomie wybrali studio architektoniczne. Do biura Ingarden & Ewý zgłosili się przygotowani. – Dokładnie wiedzieli, do kogo przychodzą – wspomina Krzysztof Ingarden, właściciel pracowni. – Kiedy przyjechali do Krakowa, żeby się z nami spotkać, dobrze znali nasze projekty. To nie był przypadek. Wybrali nas. Chociaż domy jednorodzinne to zaledwie ułamek naszej działalności.

Pierwsza koncepcja domu powstawała metodą prób i błędów, przymierzania marzeń do możliwości finansowych inwestorów, ale także do ich oczekiwań dotyczących jakości i sposobu wykończenia. Zaczęło się od planów na dom o powierzchni 400 m2. Szybko jednak okazało się, że tak duży dom nie jest wcale potrzebny dwóm osobom. I, co bardziej istotne, że zagospodarowanie tak dużej powierzchni przy założonym budżecie odbyłoby się kosztem jakości detali. A jakość dla inwestorów była bardzo ważna. Ostatecznie powstał projekt o powierzchni 220 m2. Dom został zbudowany na działce w taki sposób, by wydobyć całą urodę otoczenia, nie wycinać drzew, a wnętrze harmonijnie powiązać z krajobrazem na zewnątrz. W efekcie każda elewacja domu jest inna, inne też są okna do poszczególnych pomieszczeń. – Przecież zupełnie inne okna są potrzebne w kuchni, a inne w sypialni – kwituje Ingarden. Dlatego architekt dokładnie przeanalizował funkcje poszczególnych pomieszczeń, projektując okna tak, by ich kształt był optymalny w danym miejscu, a efekt wizualny – jak najlepszy. Bryła domu jest zatem poprzecinana pionowymi i poziomymi płaszczyznami szkła, a widoki za oknami stały się żywymi, nieustannie zmieniającymi się obrazami.

Kiedy skończyła się budowa, architekci zarekomendowali swoim klientom młodą projektantkę wnętrz Olę Wołczyk. Zobowiązali ją jednak do konsultowania z nimi wszelkich projektów. Co ciekawe, obyło się bez konfliktów. Kiedy dekoratorka zobaczyła wnętrza domu, po prostu nie miała ochoty nic zmieniać. Jak twierdzi, po raz pierwszy w życiu mogła kontynuować czyjąś myśl bez zastrzeżeń. Podobnie całą sytuację wspomina Ingarden: – Świetnie się rozumieliśmy. Ola proponowała coś, a my to akceptowaliśmy. – Pomysły projektantki bez problemów akceptowali też właściciele. Pytani o anegdoty, jakieś kłótnie, niesnaski, przełomy, zwroty akcji... bezradnie wzruszają ramionami. Po prostu się dogadywali, rozumieli, zgadzali. Może dlatego, że założenia dotyczące wnętrz, które właściciele przekazali Oli Wołczyk, były bardzo klarowne. Wnętrze miało być bardzo proste, pozbawione zbędnych szczegółów, wykończone szlachetnymi materiałami, dopracowane w detalach. A jeśli o nich mowa – to właściciele jako sojusznicy projektantów toczyli zaciekłe boje z wykonawcami. Z zimną krwią kazali prostować, wyrównywać, poprawiać.

Kluczową decyzją okazał się wybór mozaiki przemysłowej z klonu na posadzkę. Z tego drewna powstała podłoga i schody, a także meble kuchenne i łóżko. Przy projektowaniu łazienek Ola Wołczyk musiała jeszcze raz docenić profesjonalizm architektów. Łazienki są trzy. Czarna, biała i czerwona. Wszystkie zostały tak zaprojektowane, a ich wymiary tak obliczone, że nie trzeba było przycinać kafli. Proste, jednobarwne wnętrza nie byłyby tak efektowne, gdyby zakłócały je jakieś nieregularne podziały. Przy wyborze mebli właściciele mieli wymagania dotyczące jakości, wyglądu, funkcji, ale nie marki. Ten temat w ogóle nie pojawił się w rozmowach z projektantką.
I choć w domu nie brak ikon designu i drogich marek, sąsiadują one demokratycznie z lampami z IKEA.

Dom jest gotowy, ale nadal wygląda trochę tak, jakby nikt w nim nie mieszkał. Bo właściciele nie należą do „zbieraczy”. Starannie selekcjonują pamiątki, nigdy nie kupują niepotrzebnych rzeczy. Z poprzedniej swojej siedziby zabrali tylko obrazy. Nie chcieli mieć domu na pokaz i go nie mają. Żyją w ascetycznej przestrzeni. Umieją w niej żyć. Dobrze jest wiedzieć, czego się chce.

Redakcja poleca

REKLAMA