Ostały się tylko ściany nośne i szyby wentylacyjne. Prośba o nieinstalowanie górnego oświetlenia także nie znalazła zrozumienia u fachowców. – A jak się pani, dajmy na to, guziki rozsypią... – perswadował elektryk – to jak pani wyzbiera? Ten argument łatwo było odeprzeć – Kasia nie ma pudełka z guzikami. Nie ma też szydełka, porcelanowej gęsiareczki, paciorków, koszyczków z wikliny, sentymentalnych pamiątek. Zaproszony do współpracy architekt Robert Król szybko zrozumiał, że chodzi o wystrój minimalistyczny – żaden plusz i pompony nie wchodzą w grę. Równie szybko zauważył, że jego klientka ma uczulenie na: feerię kolorów, durnostojki, wieśniaczy przepych, trawertynową orgię, brzoskwiniowe przecierki na ścianach... Czyli wszystko to, co każdego dnia ogląda w pracy. Bo Kasia jest pośrednikiem w obrocie nieruchomościami, a jej firma specjalizuje się w wynajmie rezydencji i apartamentów ludziom bardzo majętnym (co nie zawsze idzie w parze z dobrym gustem). Tak więc, zanim nabrała pewności, czego chce w swoim mieszkaniu – wiedziała już, czego z całą pewnością nie chce.
Nie chce tak zwanego kobiecego wnętrza: mieszczańskiej przytulności, kolekcji niepraktycznych fantów, które trzeba odkurzać miotełką. Nie chce poduszek, firan, dywanów. Nie chce korytarza ze stiukiem weneckim i pół tuzina drzwi jak w Szuflandii. Chce mieć podłogę z polskiego dębu (olejowaną, nie wymagającą codziennej pielęgnacji), regał na książki, duże łóżko i kilka obrazów. W kwestii kolorów sprawa jest prosta – najfajniejsze są: biały, czarny, ewentualnie szary.
Jak na ironię, klatkę schodową w domu Kasi objął w posiadanie szalony kolorysta. Różowe ściany wieńczą chabrowe listwy, winda jest bananowa, z zielonym detalem. Za progiem zaczyna się odmienna rzeczywistość, mieszkanie Kasi to monochromatyczna twierdza. Sofa grafitowa, matowy czarny łupek na blatach kuchennych, stalowe armatury i neutralna biel tła. Tylko kratownica regału na książki i jego kolorowa zawartość łamią ascezę.
Jedyny deseń to biało-czarna zebra na krowie z Cow Parade i łaciata skóra – obicie stalowego szezlonga. O tym, że czarno-biała wstrzemięźliwość nie jest tylko sezonową manierą, świadczy garderoba Kasi. Daremnie szukać w niej pistacjowej falbaniastej spódnicy czy różowego żakietu. Czarne i białe ciuchy wiszą w schludnym rządku, raptem jedna czerwona bluzka upchnięta wstydliwie w kącie.
Osobny temat to obrazy – młoda sztuka damska: akt (autorstwa Agnieszki Sandomierz) w sypialni i portret z bulterierem Katarzyny Kołodziejak przy wejściu. Hiszpański napis na płótnie mówi: „Nie gap się na mnie, ty pieprzony psie!”. Jest jeszcze łepek bulteriera w kuchni i „komiks” w salonie, namalowany na płótnie przez Agnieszkę Migdałek. – Kupiłam go na aukcji – mówi Kasia. – Kamil Sipowicz licytował go tak sugestywnie, że nie mogłam się oprzeć.
W oczekiwaniu na transakcję życia – zakup wymarzonego loftu – Kasia porządkuje swoje monochromatyczne siedemdziesiąt metrów i podlewa ścianę zielonych pnączy na balkonie, które odgradzają ją od pstrokatego świata.
Tekst Joanna Olech
Stylizacja Dorota Karpińska
Zdjęcia Rafał Lipski
Przestrzeń salonu. Otwarta, niemal pusta, prawie jednobarwna. Sprzęty nieliczne, lecz w dobrym gatunku
Widok na kąt kuchenny. Z kuchennej ściany ostał się tylko murek, z rozmyślną niedbałością zaciągnięty cementowym tynkiem. Najprostszy ze stołów oświetla najprostsza z lamp. Najprostsza z sof (firmy Domo Faber) w garniturku z szarej flaneli
Blat kuchenny z szarego matowego łupka. Zlew jest czworokątną, kamienną niecką w powierzchni blatu
Salon i sypialnia. Biblioteka dzieli dom na dwie strefy: gościnną i prywatną. Podział jest umowny – w tym domu nie da się ukryć ani trzasnąć drzwiami. Olejowanej podłogi nie trzeba pastować na kolanach – polski dąb jest matowy i trwały. Plecy biblioteki stanowią dekoracyjny slajd, efektowną stopklatkę czarno-białego filmu