Podstawowe kontrowersje związane z traktowaniem jedzenia w kategoriach kalkulacji energetycznej dotyczą zwykle efektywności oraz uciążliwości. Wiele osób narzeka, że liczą skrupulatnie każdy plasterek, a waga wcale nie drgnie, zaś inni rzucają tabelę w kąt na trzeci dzień, gdy stołówka obiadowa zaserwuje danie wymykające się poradnikowym pozycjom dietetycznym.
Naturalnie niezbędna jest dokładna elektroniczna waga, tabele określające wartość energetyczną pokarmów na 100 g (inne określenia są mało precyzyjne) oraz cierpliwość w dzieleniu i dodawaniu. Jeśli chodzi o gotowe produkty spożywcze, które na etykiecie mają informacje o kaloryczności, trzeba być dość ostrożnym przy czytaniu, bowiem waga często podawana jest w dwóch wariantach: w zalewie i bez (dla danego produktu bierzemy tę drugą), a liczba kalorii w przeliczeniu na 100 g lub na porcję. Sprytni producenci wiedzą jak sprzedać jogurt light o wartości 60 kcal, która przy danych rozmiarach kubeczka rośnie do 100 kcal!
Zwykle po kilkunastu dniach pieczołowitego liczenia z kalkulatorem dochodzimy już do pewnej wprawy i wiemy dobrze, że budyniowy deser kosztuje nas pół godziny joggingu. I choć takie szybkie szacowanie pomaga też w restauracji, gdy trzeba wybrać między rybą z ziemniakami i makaronem z serem, dobrze jest nie dać się jednak złapać w sidła obsesyjnego liczenia. Jedzenie jest w końcu przyjemnością i chodzenie z nosem na kwintę z powodu 150 kcal mniej czy więcej, urody nie dodaje na pewno.
Agata Chabierska