– Wychodzi Pan, jak zwykli ludzie, po bułki do sklepu?
Adam Małysz: Wychodzę. Ale kiedy idę z żoną, staram się zawsze wcześniej przypomnieć, uprzedzić: „Kochanie, może się tak zdarzyć, że zamiast robić z tobą zakupy, będę stał z boku, pozował do zdjęć i rozdawał autografy”.
– Czuje się Pan samotny w tłumie?
Adam Małysz: Może rzeczywiście na początku kariery, kiedy przyszły pierwsze sukcesy, popularność mnie przerastała. Starałem się przywyknąć do tego, że budzę ciekawość. To wciąż mimo upływu czasu bardzo trudne. Trzeba jednak sobie radzić. Przecież nie zamknę się w czterech ścianach, nie przestanę wychodzić.
– Można się przyzwyczaić do grup turystów przyjeżdżających specjalnie po to, by zobaczyć dom Małysza?
Adam Małysz: Ciągle sobie powtarzam, że to nie ma znaczenia. Inaczej chyba straciłbym sens życia. Jak można wytrzymać, że nawet w domu jest się pod obstrzałem... W pewnym momencie postanowiłem myśleć tylko o tym, co dobre, a nie o bzdetach, głupotach, które mogłyby wyprowadzić mnie z równowagi. Żeby się nie denerwować, nie czytam gazet.
– I milczy Pan? Nie zawadziłoby raz głośno krzyknąć.
Adam Małysz: Zawsze powtarzam, że nie jestem aniołem. Naprawdę potrafiłbym rzucić talerzem o podłogę. Bardzo często po ciężkim dniu, kiedy muszę rozdać wiele autografów, zrobić setki zdjęć z kibicami, jestem tak ogromnie wykończony, że zakląłbym sobie siarczyście. Pomimo zmęczenia znalazłbym wór bokserski i na nim się wyżył. To przecież normalne. Mam lepsze i gorsze dni. Czasem chciałbym wybiec do ludzi i krzyknąć na całe gardło: „Zostawcie mnie w spokoju”. Ale częściej zastanawiam się, czy swoim zachowaniem nie dotknąłem kogoś. Wczoraj na przykład chłopak na ulicy zaczepił mnie dobrze znanymi słowami: „Czy mogę prosić o zdjęcie?”. Wyjąłem mu z ręki aparat, pstryknąłem i zostawiłem w lekkim szoku. A potem było mi przykro. A jeśli przyjechał specjalnie dla mnie? Planował to od dawna? A ja z niego zażartowałem? Bez względu na zmęczenie rzadko kiedy mówię: „Przepraszam, jestem zajęty”.
– Proszę się tak o tego chłopaka nie martwić. Będzie miał dobre zdjęcie. Fotografia to przecież Pana pasja.
Adam Małysz: Tak, rzadko rozstaję się z aparatem. W styczniu, w Harrachowie, nie skakałem podczas treningu, robiłem zdjęcia. I wszyscy skoczkowie bardzo chętnie mi pozowali.
– Czyżby się Pan chował za aparatem?
Adam Małysz: Na to wygląda. Swoich zdjęć mam bardzo mało. Czasem żona jest zła, bo kiedy idziemy na jakieś wesele lub imprezę, w jednej ręce trzymam aparat, a w drugiej kamerę. Potem oglądamy zdjęcia, a mnie na żadnym nie ma. Ostatnio coraz częściej słyszę od Izy: „Siądź sobie. Chociaż jedno zdjęcie ci zrobię”, i wyrywa mi cyfrówkę.
– Lubi się Pan przyglądać ludziom? Portretować ich emocje?
Adam Małysz: Wstydzę się robić portrety ludziom, których nie znam. Czasami widzę fascynującą twarz. Kusi, by pstryknąć. Powstrzymuję się. Wiem, co sam czuję, gdy celuje we mnie obiektyw. Często jest mi z tym źle. Więc kiedy przebiega przez głowę myśl, że z mojego powodu ktoś poczuje się tak samo, odpuszczam. Cóż, u fotografa to pewnie wada. Bardzo często robię zdjęcia zachodów słońca, ale aparat wyciągam zawsze, kiedy coś przyciągnie moją uwagę. Wiele z tych fotografii daję w prezencie najbliższym.
– Dobre są te Pana zdjęcia?
Adam Małysz: Zawsze jest niepewność, czy to, co mnie porusza, dostrzegą inni. Słyszałem, jak niedawno młody fotograf, Rafał Milach, który za swoje zdjęcia emerytowanych artystów cyrkowych zdobył nagrodę w konkursie World Press Photo, tłumaczył, że ocena prac jest zawsze bardzo subiektywna. Ktoś się zachwyci, gdy inny nawet nie spojrzy. Dodał mi skrzydeł, mówiąc, by za nic się nie zniechęcać. Jako amator wiem jedno: zatrzymać chwilę, pokazać piękno – to kuszące.
– Ma Pan w pamięci takie zatrzymane kadry z najważniejszych chwil życia?
Adam Małysz: Nie wszystko chcę pamiętać. Upadek z 2004 roku w Salt Lake City staram się zapomnieć. Ale mimo wszystko czasem wracają do mnie emocje minut spędzonych w karetce pędzącej do szpitala. Choć podobno już wcześniej odzyskałem przytomność, pierwsze, do czego wracam pamięcią, to stojący nade mną sanitariusz. Wielki człowiek w czerwonej kurtce z krzyżem. Mówił coś po angielsku, a ja zupełnie nie rozumiałem, co się stało. Trudne doświadczenie. Chciałem potem jak najszybciej wrócić na skocznię. Poczuć, odzyskać pewność, że nic się nie stało. Już wiem, że w chwili zagrożenia przed oczami przelatuje całe życie. Wszystko, i to dobre, i złe. Nie da się tego od siebie oddzielić. Nagle pamięta się zdarzenia bardzo dokładnie, z zadziwiającymi szczegółami.
– Był Pan w takiej sytuacji?
Adam Małysz: Podczas skoków na skoczni w Zakopanem. Wykręciłem za bardzo nartę. Poszła w dół, koziołkowałem. Lecąc, zobaczyłem całe swoje życie, dosłownie wszystko. A potem okazało się, że mam tylko wybity palec i skręconą nogę. Ale dla mnie wtedy stało się dużo, dużo więcej. Po takiej chwili już się wie, co jest w życiu ważne. Moja żona ze względu na chorobę ojca właśnie wycofała się z prowadzenia naszej fundacji „Wystarczy chcieć”. Na jak długo? Tego nie wiemy. Ale wszyscy musimy pomóc mamie Izy. To wspaniałe, jak rodzina potrafi się w trudnych chwilach jednoczyć. Pytała pani o zatrzymane w pamięci kadry? Kiedy brałem z Izą ślub w kościele. To jest chwila jedna na całe życie. Wisła, 14 czerwca 1997 roku. Widzę, jak rodzice witają nas chlebem i solą. Tłuczemy kieliszki na szczęście. Niosę żonę na rękach. Na naszym weselu przez trzy dni bawiło się 120 osób. A potem pochmurny 31 października w tym samym roku. Na świat przychodzi Karolinka. Miałem ledwie dwadzieścia lat, Iza dziewiętnaście. Ludzie dziwili się, że tacy młodzi skaczemy na głęboką wodę, a ja psychicznie bardzo szybko dojrzewałem. Przyznam, dużo wcześniej myślałem o rodzinie. Chciałem ją mieć. Choć przecież z rodziną przychodzą nowe zmartwienia, odpowiedzialność. To fakt, że właśnie niedługo po ślubie latałem najsłabiej. Zarzucano mi to. Pamiętam dobrze taką chwilę, kiedy po raz pierwszy zastanawiałem się, czy porzucić sport. Zająć się tym, w czym się kształciłem. Jestem blacharzem budowlanym. Nie boję się pracy fizycznej. Gdy przyjeżdżam do domu, często pracuję w ogrodzie. Lubię to. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem w wieku, kiedy zbliża się taka chwila, że będę musiał zająć się czymś innym niż skoki narciarskie. Ten moment przyjdzie bardzo szybko, ani się nie obejrzę.
– Trudno pogodzić się z nieuchronnym?
Adam Małysz: Czy ja wiem? Na pewno będzie mi czegoś brakowało, bo od szóstego roku życia skaczę na nartach. Dobrze, powiem to. Będzie mi trudno rozstać się ze skocznią.
– Może zostanie Pan trenerem?
Adam Małysz: Nie mam takiej możliwości, brak mi wyższego wykształcenia.
– Co to dla Pana skończyć AWF? Choćby eksternistycznie?
Adam Małysz: Proponowano mi to. Zapewniano, że dostanę każdą pomoc. I powiem pani uczciwie: to nie dla mnie. Nigdy nie byłem uczonym. Zawsze zajmował mnie sport. A teraz w moim wieku wrócić do nauki? Nie wyobrażam sobie tego, choć wiem, że wiedza może być pasjonująca. Profesor Jerzy Żołądź, fizjolog, mawiał, że chciałby mieć choć jednego takiego studenta jak ja. Nie znałem się na fizjologii, ale potrafiłem go słuchać z zapartym tchem. Bo opowiadał o tym, co było mi potrzebne. Jak sobie pomóc, jak osiągnąć w sporcie więcej.
– Coś zmieni się w Pana domu, gdy nie będzie do niego wracał mistrz z konkursu skoków, tylko mąż z placu budowy?
Adam Małysz: Pewnie niewiele. Dziś żona jest w moim cieniu. Ale ja nigdy jej tego nie okazuję. Byłem niesamowicie dumny, gdy obroniła magisterium. W domu jesteśmy na równych warunkach. Robię wszystko – odkurzę, posprzątam, ugotuję. Pomagam Karolinie odrabiać lekcje. Zazwyczaj z matematyki, bo z innych przedmiotów bym się nie odważył. Powiem szczerze, mają te dzieci po naszemu „przerąbane”. Inaczej wyglądało moje dzieciństwo. Nie przepadałem wtedy za książkami, dziś chętniej po nie sięgam. Owszem, była szkoła, ale potem do późna grałem w piłkę, jeździłem na rowerze. Widzę, że córki też nie muszę popychać w stronę sportu. Ma taką naturalną potrzebę. Pływa, jeździ na nartach, na biegówkach. Kiedyś uciekaliśmy razem w góry. Dziś nawet na to nie mamy czasu. Jedyne chwile wolności to wakacje, najczęściej daleko od kraju. Anonimowość i spokój.
– Tego spokoju będzie Pan szukać z dala od Wisły, gdzie tuż obok domu mają stanąć wielkie apartamentowce? Dostał Pan zgodę na wybudowanie domu w Zakopanem.
Adam Małysz: Nie wyprowadzam się. Będę nadal mieszkał w Wiśle. W Zakopanem chciałbym postawić mały domek. Taką daczę na wypady. Gniazdko na czas zawodów. Bo nawet kiedy zakończę karierę, będę na nich zawsze jako kibic. Nie ukrywam, że mam sentyment do Zakopanego. Jest i będzie mi bardzo bliskie. A spokoju, owszem, szukam. Pytała pani, czy czuję się samotny w tłumie? Odpowiedziałem: „Nie”. Ale dobrze jest czasem poczuć samotność. Być samemu, gdy potrzeba. Mieć chociaż taką szansę.
Rozmawiała Monika Kotowska
Zdjęcia Kuba Dąbrowski