– Jaka jest temperatura na lodzie?
Mariusz Czerkawski: Nie wiem. Zawsze byłem na lodzie spocony.
– Myślałam, że 28 lat spędził Pan w temperaturze bliskiej zera.
Mariusz Czerkawski: Dlaczego ludziom wydaje się, że hokeista musi marznąć? Nic podobnego. Uwielbiałem być na lodowisku, bo cały czas byłem w ruchu. Hokej to przecież najszybsza gra zespołowa na świecie.
– Która nie tylko hartuje ciało, ale też ducha.
Mariusz Czerkawski: Przede wszystkim szlifuje dyscyplinę. Bycie codziennie w drużynie uczy, jak żyć z ludźmi, jak radzić sobie ze swoimi i z ich problemami. Zawodnicy dzielą się na złych chłopców i miłych chłopaków. W grupie są liderzy i ci, którzy stoją z boku. W hokeju ktoś miękki nie ma czego szukać.
– A zasada numer jeden?
Mariusz Czerkawski: Numer jeden jest trener. Reszta trzyma się twardej zasady: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Co nie znaczy, że w samej drużynie nie ma rywalizacji. Jest. Każdy chce tego samego: być najlepszym.
– Jaki Pan był na lodzie?
Mariusz Czerkawski: Zadziorny. Byłem ofensywnym graczem na lewym skrzydle. Cenionym za celny strzał z nadgarstka. Dobrze też wypadałem w sytuacji jeden na jeden. Radziłem sobie z przeciwnikiem. Jako mały chłopiec dużo grałem w piłkę. W podstawówce byłem królem strzelców. Kiedy skończyłem dziewięć lat, w wakacje dokonałem wyboru, który zaważył na dalszej drodze życia. Dostałem zaproszenie na dwa obozy - piłkarski i hokejowy. Pomyślałem, że w piłkę może grać każdy. A hokej? To było coś innego. Wydawał mi się trudniejszy, bardziej spektakularny. Oprócz trafiania w bramkę trzeba było jeszcze dobrze jeździć na łyżwach. Do tego te duże ubrania, szybkość, ostra, fizyczna walka z przeciwnikiem. Uważałem, że to wyzwanie dla mężczyzny.
– Jest taki jeden mecz, który zapamięta Pan na zawsze?
Mariusz Czerkawski: Z Niemcami, na mistrzostwach Europy juniorów w 1990 roku. Wygraliśmy 8:6, z czego strzeliłem siedem bramek. Wtedy zwróciłem na siebie uwagę.
– Dlaczego Pan zakończył karierę sportową?
Mariusz Czerkawski: Non stop dieta, treningi, wyjazdy, życie na walizkach. I tak 28 lat. Miałem już dość życia w rygorze i nie dawało mi to już takiej satysfakcji jak wcześniej. Zaczynało brakować determinacji. To nie ja planowałem swoje życie, hokej planował je za mnie. Na początku była to niesamowita pasja. Czysta przyjemność. Nie traktowałem tego w kategoriach wyrzeczeń. Im byłem starszy, tym więcej musiałem trenować i dbać o siebie. Nie miałem już takiego zdrowia, żeby szaleńczo jeździć, żeby rzucać zawodników na bandę. Kiedy zacząłem utrzymywać z hokeja siebie i rodzinę, czułem wewnętrzną presję. Chciałem być najlepszy już nie tylko dla siebie. Byłem też przez szefów rozliczany z wyników. Do zakończenia kariery przymierzałem się od jakichś dwóch lat. Nie było jednego zdarzenia, które by przesądziło o tej decyzji. Wybrałem jako ostatni klub w Szwajcarii, bo wiedziałem, że będę grał o połowę meczów mniej niż w NHL. To miało być miękkie lądowanie.
– Jaki wpływ na tę decyzję miała miłość do kobiety?
Mariusz Czerkawski: Moja żona Emilia na mnie nigdy nie naciskała. Wprost przeciwnie. Gdyby nie ona, to już wcześniej skończyłbym grać. Ona stworzyła dom w Szwajcarii. Miałem dokąd wrócić po treningu. Nie prowadziliśmy bujnego życia towarzyskiego, bo byłem totalnie skoncentrowany na hokeju. Teraz nie muszę już myśleć, o jakiej porze i ile zjeść węglowodanów i białek. Dzisiaj mogę pozwolić sobie na przywilej zjedzenia jajecznicy o 12 w południe. A wieczorem możemy razem wyskoczyć na przykład na sushi.
– Nie czuł się Pan na początku trochę pogubiony w życiu bez regulaminu?
Mariusz Czerkawski: Nie, bo silniki wyłączałem stopniowo, od kilku miesięcy. Nie łapałem się na tym, że rano zrywam się, aby biec na trening. Może było mi łatwiej dlatego, że nie poczułem ani przez chwilę przestoju. Zakończenie kariery ogłosiłem w lipcu, pojechałem na wakacje z rodziną, a już w sierpniu dostałem kilka propozycji, między innymi filmowych.
– Jaki jest Pana stosunek do show-biznesu?
Mariusz Czerkawski: Zdrowy. Traktuję go trochę z przymrużeniem oka. Przyzwyczajałem się do konfrontacji z mediami już jako sportowiec. Potem w związku z życiem prywatnym czytałem o sobie w kolorowych magazynach. W sporcie wszystko jest czarne albo białe. Show-biz to pełna gama kolorów. Tutaj wymagana jest dyplomacja. Staram się być gdzieś pomiędzy. Nie chcę iść szeroko po bandzie i być na okładkach, ale też przed niczym nie uciekam.
– Będzie Pan teraz aktorem?
Mariusz Czerkawski: To za dużo powiedziane. Zagram właściciela klubu sportowego w serialu „Tylko miłość”. Tę postać scenarzyści nakreślili z myślą o mnie. Nie biegałem po castingach, żeby szukać nowej pracy. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie zostałbym zaproszony na plan, gdybym nie nazywał się Mariusz Czerkawski. Traktuję to w kategoriach przygody. Mam za sobą już dwa epizody w serialach „Lokatorzy” i „Twarzą w twarz”. Teraz w „Tylko miłość” pojawię się kilka razy. Nie przypuszczałem jednak, że będę musiał się z tego tłumaczyć. Dziennikarze dzwonią i pytają mnie o karierę aktorską. Jaka kariera? Był czas, że jako pierwszy Polak w NHL miałem się czym naprawdę chwalić. Na ekranie jeszcze nic wielkiego nie pokazałem. Czuję się nieswojo, że zrobił się wokół tego taki szum.
– A jak Pan się czuje na planie?
Mariusz Czerkawski: Dobrze, bo nikt mi jeszcze nie powiedział, że jestem słaby. Nie jestem zawodowym aktorem. Nie muszę recytować Szekspira. Uczyć się 12 stron wierszem na pamięć. Pogłębionych psychologicznie ról bym się nie podjął. Obsadzono mnie w roli, w jakiej występuję w życiu. Z Jackiem Wszołą rozwinęliśmy przecież sieć klubów fitness Gymnasion. Jeśli poczujemy razem z producentami serialu, że już wystarczy, to w scenariuszu wyjadę za granicę albo zginę w wypadku (śmiech). Nie będę się kurczowo trzymał tej pracy. Nie chciałbym po zakończeniu kariery sportowej żyć teraz w kolejnym, tylko w troszkę innym rygorze.
– Co Pan będzie robił na co dzień?
Mariusz Czerkawski: Po prostu będę żył. Jeśli zechcę odwiedzić rodziców, zrobię to. Jeśli wpadnie mi do głowy pomysł, aby wyjechać z żoną na wakacje do Tajlandii, zrealizuję to. Jeśli zadzwonią do mnie przyjaciele z zaproszeniem na kolację, pojawię się. Kiedyś odmawiałem moim bliskim, bo na pierwszym miejscu był hokej. Teraz na pierwszym miejscu będą oni. To mnie cieszy najbardziej. Zawodowo swoją przyszłość wiążę z polskim hokejem, ale już w innym kontekście. Zostałem doradcą prezesa Polskiego Związku Hokeja na Lodzie. Chcielibyśmy, aby nasza drużyna zakwalifikowała się do igrzysk zimowych, bo ostatni raz pokazaliśmy się w 1992 roku w Albertville. Spróbuję zainteresować tą dyscypliną młodzież. Kiedy Małysz skoczył, skoczyły też w górę notowania tej dyscypliny. Kiedy Otylia zaczęła zdobywać medale, zaczęto w Polsce budować baseny. Wierzę, że nam się uda tak samo.
– Będzie Pan miał też czas na to, by zostać po raz drugi tatą?
Mariusz Czerkawski: Na pewno. Teraz będzie to już inna bajka. Zostanę ojcem z prawdziwego zdarzenia, bo będę miał czas dla dziecka. Moja córka urodziła się, kiedy miałem 25 lat. Rozstaliśmy się z pierwszą żoną, kiedy Julia miała dwa latka. Mieszkaliśmy nie tylko w innych miastach, ale też w innych krajach. Dziś to już duża dziewczynka. W tym roku skończyła 11 lat. Widujemy się kilka razy w roku.
– Planujecie z żoną powrót na stałe do Polski?
Mariusz Czerkawski: Taki mamy zamiar w przyszłym roku. Gdybym mógł zabrać ze sobą 40 osób, mógłbym mieszkać wszędzie. Gdziekolwiek byłem, zawsze tęskniłem za bliskimi. Mam sporo znajomych na całym świecie, ale to więzi z dzieciństwa okazały się najtrwalsze. Przyjaźnię się z chłopakami, z którymi zaczynałem grać w hokeja. Trochę się boję, że mam wyidealizowany obraz swojego kraju, bo od czasów wyjazdu w 1991 roku tylko odwiedzałem go. Nie wiem, co będzie, kiedy zacznę tutaj żyć.
– Dostał Pan już propozycję udziału w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie”?
Mariusz Czerkawski: Chciałaby pani zobaczyć, jak kręcę piruety? Rozczaruję panią. Odmówiłem.
Sylwia Borowska / Party