„Żona nie znosi mojej rodziny, bo jest zbyt wiejska. Komunię naszego syna nazwała cyrkiem i trzasnęła drzwiami”
„– No chodźcie, przecież to święto! – zakrzyknęła, zrywając się zza stołu i zaczęła tańczyć z ciotką Irenką między krzesłami. Obie klaskały, śmiały się, zachęcały innych. A goście Marty patrzyli, jakby oglądali dokument o kulturze plemiennej.
– Paweł – syknęła Marta, nachylając się do mnie. – Nie mogłeś ich uprzedzić? To miało być elegancko”.

Siedziałem przy kuchennym stole, wpatrzony w białą kartkę, na której Marta rozrysowała plan komunii Franka z dokładnością godną organizatora gali oscarowej. Każda minuta była zaplanowana, każde danie dobrane z katalogu, każdy detal – od kolorystyki serwetek po ustawienie kwiatów – przemyślany. Wszystko idealne. Wszystko poza jednym – mną. I moją rodziną.
Mój – wiejski, głośny, bezpośredni, z ciotkami, które nie wyobrażały sobie przyjścia bez domowego sernika i zawsze chciały przestawiać krzesła, „bo tak lepiej będzie”, i świat Marty – uporządkowany, chłodny, elegancki, z matką, która wypowiadała się jakby prowadziła zebranie zarządu, nigdy nie podnosiła głosu i patrzyła na ludzi jak na rubryki w Excelu.
Czułem się, jakbym był zawieszony między nimi. Wspominałem komunie z dzieciństwa – te w remizie, z bigosem, z wujkiem Tadziem śpiewającym „Majteczki w kropeczki” na całe gardło. Przypominałem sobie zapach babcinego sernika, biegające wokół dzieci i ciotkę Halinę, która przynosiła domowe wino w butelce po syropie. A teraz? Siedziałem w mieszkaniu na warszawskim Mokotowie i zastanawiałem się, czy moja rodzina nie zrobi z siebie pośmiewiska. Czy Marta się ich wstydziła. Czy ja sam się ich nie wstydziłem.
Franek nie miał pojęcia o tym wszystkim. Dla niego komunia była po prostu wielkim dniem. Ale dla mnie to był moment prawdy – walczyłem o to, by nie zawieść żony, nie zdradzić swoich korzeni i nie rozsypać się po drodze.
– To ma być eleganckie, Paweł. Naprawdę eleganckie – mówiła Marta, nie odrywając wzroku od laptopa. – Rezerwacja w restauracji już potwierdzona, biała oprawa, kwiaty zamówione, menu zatwierdzone. Tylko błagam cię, żeby twoje ciotki nie przyjechały w dresach.
Zamrugałem. Co?
– W dresach? Serio? One nie chodzą w dresach...
– A w czym? W tej swojej wiejskiej elegancji? I może jeszcze ciasto przyniosą, co?
– Może przyniosą. Bo tak wypada – odparłem szorstko.
– Nie, Paweł. Nie na taką uroczystość. Nie chcę, żeby wyglądało to jak wesele w remizie.
Zamknąłem oczy, licząc w myślach do pięciu.
– Marta, to są normalne kobiety, nie jakieś dziwolągi. One po prostu inaczej świętują.
– A ja chcę, żeby to było nasze święto, a nie jarmark – ucięła. – Rozumiesz mnie?
Nie rozumiałem. A raczej nie chciałem rozumieć. W głowie zaczęło mi dudnić: twój świat tu nie pasuje, Paweł, ty tu nie pasujesz. Moja rodzina to nie są jacyś menele. Są po prostu... inni. Ciepli, głośni, bezpośredni. I nie pasują do jej porcelanowego świata.
Zamilkłem. Już wiedziałem, że nie wygram tej rozmowy. A wewnątrz mnie rosło coś ciężkiego, nie do nazwania. Jakby ktoś pomału ściskał mnie od środka.
Już na parkingu poczułem, że to się nie uda. Z jednej strony zajechała srebrna Skoda, z której wysypały się moje ciotki jak z klownowskiego auta – głośne, kolorowe, niosące pudełka z ciastem zawiniętym w reklamówki po Biedronce. Z drugiej – czarne SUV-y, z których wysiadali goście Marty: matka w beżowym płaszczu Burberry, ojciec z miną, jakby przyszedł na pogrzeb własnych ideałów, i brat z dziewczyną z jakiegoś katalogu „życie premium”.
Ciotka Jadzia już od progu:
– Pawełek! Daj tu tej bezy, bo się rozpuści! – wrzasnęła, trzymając pudełko jak bombę z opóźnionym zapłonem.
– Oj, nie trzeba było nic przynosić… – rzuciła chłodno teściowa, ledwo odrywając wzrok od kompozycji kwiatowej na stole.
– A tam nie trzeba było, po co tyle wydawać! Domowe lepsze! – odpowiedziała z uśmiechem ciotka Irenka, rozpinając ortalionowy płaszcz z panterką.
Widziałem, jak Marta sztywnieje. Jak zaciska usta. Zignorowała ich „dzień dobry”, uśmiechnęła się tylko do kelnera.
Ja miotałem się między stolikami, między światem, który znałem i tym, do którego próbowałem należeć. Serce waliło mi jak przed sprawdzianem z matmy w liceum – nie wiedziałem, z której strony dostanę uwagę, a z której – cios. Wstydziłem się. A jednocześnie… zaczynałem się buntować.
Bo przecież oni przyszli tu dla Franka
Po swojemu, ale z sercem. Było po deserze, gdy ciotka Renia wyciągnęła telefon i włączyła „Jesteś szalona” Akcentu. Na cały regulator.
– No chodźcie, przecież to święto! – zakrzyknęła, zrywając się zza stołu i zaczęła tańczyć z ciotką Irenką między krzesłami. Obie klaskały, śmiały się, zachęcały innych. A goście Marty patrzyli, jakby oglądali dokument o kulturze plemiennej.
– Paweł – syknęła Marta, nachylając się do mnie. – Nie mogłeś ich uprzedzić? To miało być elegancko!
– Co to znaczy „ich”? To są moi bliscy! – odparłem z zaciśniętymi zębami.
– Ale to nie był piknik! Nie w remizie! Tylko restauracja z klasą! Mieliśmy być rodziną, a ty przyprowadziłeś trupę cyrkową!
Patrzyłem, jak z jej oczu bucha złość, ale ja już nie miałem siły przepraszać. Nie miałem ochoty się tłumaczyć. Zacząłem rozumieć, że nie da się zadowolić wszystkich. I że może… nie powinienem już próbować.
Spojrzałem na Franka – jadł ciasto, uśmiechnięty, beztroski. A przecież to był jego dzień. Nie Marty. Nie mój. Jego.
I nikt z dorosłych nie potrafił tego uszanować.
Marta wyszła z sali, trzaskając drzwiami tak cicho, jak tylko pozwalała jej kultura osobista. Ja zostałem. Staliśmy w półokręgu – ciotki, kuzyn, wujek Heniek, który już nalewał sobie nalewki z piersiówki, i ja. Wszyscy patrzyli na mnie. Wiedzieli, że coś się stało.
– Coś się paniusi nie podobało? – zagadnęła cicho Jadzia. – My tu tylko chcieliśmy dobrze.
– Wiem – mruknąłem.
– Może lepiej było nic nie przynosić, siedzieć cicho, jak ta lodowa dama, co tylko gałkę oczną ruszy, żeby skontrolować, czy widelce ułożone pod kątem – parsknęła Irenka.
Wtedy coś we mnie pękło. Usiadłem, pochyliłem głowę i pierwszy raz od dawna nie udawałem, że wszystko gra.
– Przepraszam was – powiedziałem. – Naprawdę chciałem, żeby to się udało. Ale chyba nie da się pogodzić tych światów.
– Oj, chłopie... – westchnął wujek Heniek. – My się nie wpychamy. Ale jeśli mamy siedzieć w kącie jak niechciani krewni, to lepiej w ogóle nie przyjeżdżać.
Nie wiem, co będzie
Zrobiło mi się głupio. Bo oni nie przyszli tu ze złości. Przyszli z serca. A ja próbowałem ich wcisnąć w ramy, w które nie pasują.
Wtedy Franek podszedł i powiedział:
– Tato, a ciocia Jadzia mówiła, że jak będzie „Majteczki w kropeczki”, to zatańczy ze mną. Może puszczę?
Patrzyłem na syna i wiedziałem, że odpowiedź jest tylko jedna.
– Puszczaj, młody. Tylko głośno.
Następnego ranka w mieszkaniu panowała cisza. Taka nieprzyjemna, naciągnięta jak stara guma w majtkach – niby trzyma, ale zaraz pęknie. Marta krzątała się w kuchni w szlafroku, z miną, która mówiła: „Nie mam ci nic do powiedzenia”. Franek siedział przy stole i zjadał płatki.
– Fajnie było wczoraj – rzucił, przegryzając łyżkę mleka. – A ciocia Jadzia super tańczyła! I wujek Heniek powiedział, że jak będę chciał, to mogę z nim pojechać kiedyś na grzyby.
Marta nawet nie zareagowała. Ja się tylko uśmiechnąłem. Ale w środku? W środku miałem pustkę. Bo nie wiedziałem, co dalej.
Usiadłem na brzegu łóżka, gdy Marta zamknęła się w łazience. I znowu to uczucie – że stoję na moście rozpiętym nad dwiema przepaściami. Po jednej stronie rodzina, po drugiej życie, które sobie z Martą ułożyliśmy. A ja – gdzieś pośrodku, bez równowagi.
Nie wiem, co będzie. Nie wiem, czy Marta mi wybaczy tę „kompromitację”. Nie wiem, czy ja jej wybaczę, że tak bardzo chciała mnie zmienić. Ale wiem jedno – Franek się śmiał. A przecież to był jego dzień.
Paweł, 40 lat
Czytaj także:
- „Kupiliśmy z mężem kampera i ruszyliśmy w Polskę. On już nie wróci do domu, bo z Mazur przywiózł go zakład pogrzebowy”
- „Mąż nie chciał mnie ogrzać, więc ciepłe ramiona znalazłam u sąsiada. Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie”
- „Wzięliśmy kredyt na komunię córki, a ona dostała puste koperty. Jak wytłumaczyć dziecku takie skąpstwo rodziny?”

