„Wzięliśmy kredyt na komunię córki, a ona dostała puste koperty. Jak wytłumaczyć dziecku takie skąpstwo rodziny?”
„Pierwsza koperta – pusta. Druga – kartka z życzeniami, ale bez grosza. Trzecia – dziesięć złotych. Niektóre koperty zawierały dwadzieścia złotych, kilka – pięćdziesiąt. Jedna miała dwieście i to był rekord. W połowie liczenia przestaliśmy się do siebie odzywać”.

Nigdy nie sądziłam, że jedno wydarzenie może tak otworzyć oczy. Komunia córki miała być świętem, które zapamięta na całe życie – i tak się stanie. Ale zupełnie nie tak, jak myślałam. Daliśmy się ponieść – wzięliśmy kredyt, by przygotować wszystko perfekcyjnie: sala, sukienka, catering, animatorzy. Myśleliśmy, że goście docenią gest i chociaż zwrócą część kosztów w kopertach. A potem, kiedy nasze dziecko w rozczarowaniu liczyło zawartość prezentów, okazało się, że nie było co liczyć.
Decyzja była nierozsądna
Zawsze byliśmy normalną rodziną. Ani biedni, ani bogaci – po prostu tacy, co to wszystko skrupulatnie planują, żeby wystarczyło do pierwszego. Michał pracował jako operator wózka widłowego, ja w administracji. Na urlop zbieraliśmy przez cały rok, a większe wydatki – typu pralka czy remont łazienki – zawsze były konsultowane, przemyślane i planowane z wyprzedzeniem. I nagle przyszła komunia naszej Laury.
– Raz się żyje – powiedział Michał, kiedy przyniosłam mu wycenę sali.
– Dziewczynka ma jedno takie święto w życiu. I co? Mamy ją zabrać do baru mlecznego?
Zgodziłam się z nim. Może to był błąd. Ale w tamtej chwili myślałam tylko o Laurze. O tym, jak bardzo się cieszy, że wystąpi w tej pięknej sukience z kokardą, że będzie mieć zdjęcia jak księżniczka. Chcieliśmy jej to dać. A że pieniędzy brakowało – poszliśmy do banku. Pożyczyliśmy siedemnaście tysięcy złotych. I to tylko dlatego, że bank nie chciał dać więcej.
– Spokojnie, kredyt się spłaci – machnął ręką Michał. – Goście wrzucą po kopercie, a część się zwróci. Taka tradycja, nie?
No właśnie. Tradycja. Ale nikt z nas nie przewidział, że dla naszej rodziny ta „tradycja” jest chyba tylko wtedy, kiedy to oni wyprawiają przyjęcie. Bo gdy przyszło do naszej Laury, nagle wszystkim portfele się skurczyły. A my jeszcze nie wiedzieliśmy, co nas czeka. W tamtym momencie byliśmy po prostu szczęśliwi.
Na kredyt i z pompą
Przygotowania ruszyły pełną parą. Sala z ogrodem – piękna, jasna, z wielkimi oknami i fontanną przed wejściem. Laura zakochała się w niej od razu.
– Mamusiu, naprawdę tu będzie moja komunia? – zapytała z oczami jak spodki.
– Naprawdę, kochanie. Zasługujesz na wszystko, co najlepsze – uśmiechnęłam się, choć serce ścisnęło mi się na myśl o racie kredytu, która lada moment miała spłynąć z naszego konta.
Sukienka – szyta na miarę, bo Laura jest drobna i w tych ze sklepów wyglądała jak w worku. Długo wybierałyśmy fason. Do tego buciki, wianek z żywych kwiatów, bolerko, torebeczka. Fryzjerka – umówiona tydzień wcześniej, żeby nie było wpadki. Fotograf – z polecenia, taki z klasą, co robi „reportaże z duszą”. A Michał? On to już całkiem poszedł na całość.
– Zamówmy animatorów. Dzieci się nie zanudzą. Będzie klaun, wata cukrowa i te bańki, co się świecą. Widziałem to na komunii u syna mojego kierownika – ekscytował się.
Nie chciałam się sprzeczać. Wiedziałam, że jemu też zależy. Przez chwilę oboje daliśmy się ponieść tej wizji idealnego dnia. Jakby to była bajka. Pożyczyliśmy dodatkowe dwa tysiące. Bo przecież „już tylko raz się zdarzy”. Zaproszenia rozesłaliśmy osobiście. Poświęciliśmy na to dwa weekendy. Uśmiechy, „ależ oczywiście będziemy!”, uściski, ciocie wzruszone.
– Szkoda tylko, że tak daleko – mruknęła jedna z nich.
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że to już był pierwszy sygnał ostrzegawczy. Ale my trwaliśmy w tej bańce, przekonani, że robimy coś wielkiego. Dla dziecka. Dla rodziny. Dla wspomnień.
Dzień, który miał być wyjątkowy
Nadszedł ten dzień. Laura spała niespokojnie, wstała o szóstej, choć msza była dopiero o dziesiątej. Z podekscytowania nie mogła zjeść śniadania. Ja też nie mogłam. Michał nerwowo chodził po mieszkaniu, poprawiając mankiety, polerując buty, chociaż świeciły się jak lustro. Każde z nas czuło, że to coś więcej niż tylko uroczystość kościelna. To był egzamin – z rodzicielstwa, z organizacji, z prestiżu. Nikt tego tak nie nazwał, ale my to wiedzieliśmy.
W kościele było pięknie. Laura wyglądała zjawiskowo, a ja ukradkiem ocierałam łzy. Była dumna, uśmiechnięta, poważna. Kiedy przyjęła komunię, aż mnie ścisnęło w gardle. Po mszy robiliśmy zdjęcia, wszyscy gratulowali, ciocie płakały, babcie szeptały coś do ucha.
– Jaka ona dorosła... jak aniołek wygląda!
Pojechaliśmy do sali w kolumnie samochodów. W powietrzu unosiła się radość. Dzieci biegały po ogrodzie, Laura była otoczona koleżankami. Klaun robił sztuczki, a kelnerzy roznosili przekąski. Przemówienie wygłosił mój tata. Michał wzniósł toast. Wszyscy klaskali, śmiali się, fotograf robił zdjęcia jak szalony.
Przez chwilę naprawdę poczułam, że było warto. Że wszystkie te nerwy, kredyt, wieczory nad kalkulatorem – miały sens. Patrzyłam na Laurę i czułam dumę. Daliśmy radę. Byliśmy rodziną, która potrafi się zorganizować, pokazać klasę. To był nasz dzień. A potem zaczęliśmy zbierać koperty. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co w nich jest. Kładli je na stoliczku obok tortu, dyskretnie. Ale kiedy wieczorem rozpakowałam pierwszą... coś we mnie pękło.
Koperty były puste
Usiedliśmy z Michałem przy stole dopiero po tym, jak ostatni goście wyszli. Laura już spała, zmęczona i szczęśliwa. A my – zmęczeni i pełni nadziei, że teraz, kiedy emocje opadły, choć trochę odzyskamy grunt pod nogami. Koperty leżały w wiklinowym koszyczku, ładnie ułożone, jak prezenty pod choinką.
– No to liczymy – Michał podniósł jedną z nich i podał mi z lekkim uśmiechem. – Zobaczymy, czy choć połowa się zwróci.
Pierwsza koperta – pusta. Druga – kartka z życzeniami, ale bez grosza. Trzecia – dziesięć złotych. Michał parsknął śmiechem, ale bez radości.
– Żart? – zapytał z przekąsem. – To nawet na fryzjera nie starczyło.
Liczyliśmy dalej. Niektóre koperty zawierały dwadzieścia złotych, kilka – pięćdziesiąt. Jedna miała dwieście i to był rekord. W połowie liczenia przestaliśmy się do siebie odzywać. Patrzyliśmy tylko po sobie z niedowierzaniem. Koperta po kopercie – albo pusta, albo zawartość symboliczna. Jakby to nie była komunia dziecka, tylko imieniny sąsiadki z parteru.
– To jest żenujące – powiedziałam w końcu. – Myślałam, że rodzina zrozumie, ile to nas kosztowało.
– Ja też. Ale chyba my jesteśmy jedynymi naiwniakami, którzy coś dają „do koperty”. Reszta tylko liczy – na jedzenie, rozrywkę i ładne zdjęcie – rzucił Michał z goryczą.
Siedzieliśmy w milczeniu. Było nam po prostu wstyd. Przed sobą, przed sobą nawzajem. I przed Laurą, która obudzi się rano i zapyta: „Mamusiu, co mi dali goście?” A ja już wiedziałam, że nie będę umiała jej odpowiedzieć.
Między wstydem a gniewem
Rano Laura przybiegła do kuchni z błyskiem w oku, jeszcze w piżamie, z rozczochranymi włosami.
– Mamusiu, a co było w kopertach? Dużo? – zapytała z takim dziecięcym entuzjazmem, że coś we mnie się złamało.
Spojrzałam na Michała. On tylko spuścił wzrok i skupił się na nalewaniu kawy, jakby to miało go ochronić przed tą chwilą.
– Kochanie… najważniejsze, że wszyscy przyszli i że świetnie się bawiłaś, prawda? – próbowałam mówić spokojnie.
– No ale… coś tam przecież dali, nie? – naciskała.
Nie umiałam jej kłamać. Przeszłam do salonu, sięgnęłam po dwie jedyne sensowne koperty i podałam jej.
– Masz. To od babci i od chrzestnej.
Laura otworzyła jedną i drugą. Pieniądze wyjęła ostrożnie, potem długo patrzyła na resztę stosiku, który został na stole.
– A te? – zapytała szeptem. – Te są puste?
– Niektóre tak. A niektóre... prawie – powiedział Michał twardo. – Ale to nie twoja wina. Ani nasza.
Laura siedziała cicho. Po chwili zapytała:
– To znaczy, że mnie nie lubią?
Zaparło mi dech. Nie miałam siły, by to wytłumaczyć.
– Czasem ludzie po prostu są… inni, niż się wydaje – wydukałam.
Przez cały dzień miałam ochotę zadzwonić do każdego z gości i powiedzieć im, co o nich myślę. Ale nie zrobiłam tego. Bo to już i tak nic nie zmieniło. Tylko zostawiło gorzki ślad.
Nie jesteśmy tą samą rodziną
Od tamtego dnia minęło kilka tygodni, a ja wciąż czuję, jakby mi ktoś coś z serca wyrwał. Nie o pieniądze tu chodzi, choć kredyt trzeba spłacać i znowu trzeba kombinować, rezygnować z wakacji, z planów. Ale nie to boli najbardziej. Najgorsze było spojrzenie Laury. To zgaszone, zawiedzione. Jakby nagle zrozumiała, że świat dorosłych to nie bajka. Że nawet rodzina, której ufaliśmy, potrafi zawieść. I że nie każde „kocham cię” znaczy to samo.
Nie urządzimy już takich uroczystości. Nie pożyczymy, nie będziemy kombinować, żeby zrobić na kimś wrażenie. Bo, prawdę mówiąc, chyba tylko my się przejmowaliśmy. Dla nich to było darmowe żarcie i okazja do zdjęcia w nowej sukience. Niektórych gości już nie zaprosimy na urodziny, na święta. Nie dlatego, że chcemy się mścić. Po prostu… nie mamy już siły na udawanie. Nie jesteśmy tą samą rodziną. Laura też już nie patrzy na ciocię Ulę z zachwytem, ani nie biega za wujkiem Darkiem, żeby ją podrzucał. Coś pękło – cicho, bez hałasu. Ale nieodwracalnie.
Michał powiedział ostatnio:
– Może to i dobrze. Lepiej wiedzieć, na kogo można liczyć.
Chyba ma rację. Już nie chcę nikomu niczego udowadniać. Chcę tylko, żeby moja córka wiedziała, że nie jest problemem w tym świecie. Że nie ona zrobiła coś źle. I że prawdziwa miłość – ta od nas – nie jest zależna od zawartości koperty.
Joanna, 36 lat
Czytaj także:
- „Mąż po przejściu na emeryturę ciągle siedzi w domu. Ja marzę o Kanarach, on o telewizorze i kapciach”
- „Zarabiam więcej niż mąż, ale wstydzę się przyznać przed jego rodziną. Teść się zapiera, że to nie godzi się kobiecie”
- „Zapożyczyłem się, żeby córka miała najpiękniejszą komunię. Zamarłem, kiedy do drzwi zapukał komornik”