„Żona ma mi za złe, że nie zajmuję się dziećmi. Wolę robić nadgodziny, niż zmieniać pieluchy. To jej obowiązek”
„Moja żona Marta mówiła: Krzysztof, dzieci nie potrzebują perfekcyjnego ojca. One potrzebują ciebie. Ale mnie tam nie było. Pracowałem dużo – głównie dlatego, że to umiałem. Rozmawiać z klientami, rozwiązywać problemy, przynosić pensję do domu”.

- Redakcja
Nigdy nie byłem typem ojca z reklam pieluch. Tego, co przytula, rozśmiesza i zna wszystkie bajki na pamięć. Już sama myśl, że miałbym się bawić w pociąg czy układać wieżę z klocków, wywoływała we mnie coś między zażenowaniem a lękiem. Czułem się wtedy, jakbym miał zaraz coś zepsuć – nie zabawkę, ale atmosferę. Dlatego się wycofywałem.
Moja żona Marta mówiła: „Krzysztof, dzieci nie potrzebują perfekcyjnego ojca. One potrzebują ciebie”. Ale mnie tam nie było. Pracowałem dużo – głównie dlatego, że to umiałem. Rozmawiać z klientami, rozwiązywać problemy, przynosić pensję do domu. Domu, w którym Marta ogarniała wszystko – od posiłków, przez zebrania w przedszkolu, po czytanie bajek na dobranoc. Ja byłem tym, który milczy przy stole, przelatuje wzrokiem przez telefon i od czasu do czasu rzuca: „Wszystko okej?”
Nie byłem taki jak inni ojcowie
– Krzysztof, zawieziesz jutro Maćka do przedszkola? – Marta pytała łagodnie, ale ja wiedziałem, że w środku się gotuje.
– Nie dam rady. Mam spotkanie z klientem na ósmą – mruknąłem, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Wiesz, że mogłabym i ja mieć spotkanie. Ale chyba ktoś musi być dorosłym w tym domu – odparła chłodno.
Czasem myślałem, że to nie jest tak, że nie chcę być z dziećmi. Po prostu… nie wiem, jak. Córka ma siedem lat, synek niecałe cztery, a ja nadal się przy nich spinam. Jakby każde ich pytanie, każdy krzyk, każde „tato, patrz!” wbijało mnie w ścianę, przypominając, że ja się do tego nie nadaję.
– Nie jestem złym ojcem – powtarzam sobie w myślach. – Po prostu… nie jestem taki jak inni.
Nie krzyczę. Nie biję. Nie znikam. Ale czy to wystarczy? Czasem Marta mówi, że dzieci nawet nie wiedzą, kim jestem. Że jestem tłem.
Nie chcę być tłem. Tylko nie wiem, jak z niego wyjść.
Plac zabaw i pierwsze zgrzyty
Nie chciałem tam iść. To znaczy – powiedziałem, że mogę, ale w duchu miałem nadzieję, że Marta się rozmyśli. Albo że spadnie deszcz. Albo że dzieci zapomną.
– Krzysiek, nie rób takiej miny. To tylko plac zabaw – rzuciła Marta, wręczając mi plecak z piciem i jakimiś przekąskami.
– Damy radę – odpowiedziałem, jak automat.
Na placu było już sporo rodziców. Większość to ojcowie, w dżinsach i z kawą w ręku, rozmawiali między sobą, czasem coś pokazywali dzieciom, pomagali przy zjeżdżalni. Usiadłem na ławce i wyciągnąłem telefon. Chciałem się zasłonić ekranem, jak tarczą. Zatracić się w czymkolwiek, byle nie czuć się tak obco, jak się czułem.
– Tato, popchniesz mnie? – zawołał Maciek z huśtawki. Machał do mnie ręką, cały rozpromieniony.
– Poproś panią, może ci pomoże – rzuciłem i zaraz pożałowałem. Nawet nie spojrzałem, czy ktoś faktycznie pomoże.
Córka bawiła się z innymi dziećmi. Przynajmniej tyle. Ale Maciek kręcił się coraz bliżej mnie, coraz częściej rzucał pytania. O to, czy może pić sok, czy może wejść na linę, czy może zabrać wiaderko innego dziecka, bo "zostawił na chwilę". Wszystko zbywałem skinieniem głowy albo krótkim „nie wiem, zapytaj kogoś”. W końcu przysiadł koło mnie, upaćkany piaskiem, i milczał.
Wróciliśmy do domu przed czasem. Marta zadała tylko jedno pytanie:
– Jak było?
– Normalnie – odparłem, zdejmując buty.
– Bawili się dobrze?
– Chyba tak.
Nie drążyła. Wiedziała. A ja nie miałem w sobie siły, żeby się wytłumaczyć.
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, wszedłem do łazienki, oparłem się o umywalkę i spojrzałem na swoje odbicie. Widziałem twarz zmęczonego faceta, który nie wiedział, co robi. Który siedział na placu zabaw, trzymając się telefonu jak ostatniej deski ratunku. Który zbył własne dziecko, bo nie umiał być obecny. Co ze mną jest nie tak? Czy naprawdę jestem taki zimny? Nie miałem odpowiedzi. I nie wiedziałem, gdzie jej szukać.
Poważna rozmowa z żoną
Usiadła na brzegu łóżka, kiedy ja już leżałem, niby czytałem, ale nie pamiętałem ani jednego zdania. Wiedziałem, że będzie chciała porozmawiać. Czułem to od chwili, gdy wróciliśmy z placu zabaw.
– Krzysiek, mogę cię o coś zapytać? – spytała spokojnie, ale w jej głosie była twardość.
– Jasne – odparłem, nie odkładając książki.
– Dlaczego tak się zachowujesz przy dzieciach? Dlaczego nie potrafisz... nie wiem, po prostu być z nimi?
Odłożyłem książkę. Usiadłem. Nie chciałem tej rozmowy, ale nie mogłem jej uniknąć.
– Marta, ja po prostu... to nie jest dla mnie naturalne. Ci wszyscy ojcowie na placu, tacy zaangażowani, zabawni, wiedzący, co robić. A ja tam siedzę jak intruz. Nie umiem się bawić. Nie wiem, co mówić. Czuję się jak idiota, rozumiesz?
– To nie dzieci powinny się wstydzić swojego ojca, tylko ojciec powinien się wstydzić, że ich unika – powiedziała cicho, ale te słowa uderzyły mnie mocniej niż krzyk.
– Nie unikam ich. Po prostu... ja nie wiem, jak to się robi. Nigdy tego nie umiałem. Mój ojciec też był taki. Nie nauczył mnie – tłumaczyłem się, jakbym był przed sądem.
– A co, jeśli ty właśnie uczysz ich teraz? Czego ich uczysz, Krzysztofie? Że ojciec to ten, co milczy, co się chowa, co zawsze jest zmęczony?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Patrzyła na mnie z tym zawiedzionym spokojem, który był o wiele trudniejszy do zniesienia niż awantura.
– Ja... ja naprawdę nie wiem, co robić. Czuję się zagubiony – powiedziałem w końcu. – Czasem mam wrażenie, że to wszystko mnie przerasta. Że się boję.
Marta odwróciła wzrok. Przez chwilę myślałem, że wyjdzie z pokoju. Ale została. Usiadła bliżej. Dotknęła mojej dłoni.
– To powiedz mi to wcześniej. Nie chowaj się. Ja też się boję, Krzysztof. Ale nie mamy innego wyjścia. Nie możemy ich zawieść.
W milczeniu zgasiła lampkę po swojej stronie łóżka i położyła się. Nie odsunęła się ode mnie. Ale nie przytuliła się też.
Zasypiałem z ciężkim sercem. I z pytaniem, które nie dawało mi spokoju: co, jeśli ona ma rację?
Przyszedł czas na refleksję
Zostałem sam w salonie. Marta zgasiła światło w sypialni, a ja nawet nie próbowałem tam wejść. Usiadłem na kanapie i przez chwilę bezmyślnie wpatrywałem się w ekran telewizora. Leciało coś głośnego, jakieś show, śmiech z puszki, ale nic do mnie nie docierało. W końcu wyłączyłem wszystko. Została tylko cisza.
Z kuchni dochodziły odgłosy zmywarki. Z dziecięcego pokoju ciche szuranie – pewnie córka znów kopie kołdrę przez sen. W tych dźwiękach było więcej życia niż we mnie.
Usłyszałem śmiech. Cichy, delikatny, prawdziwy. Maciek się śmiał. Przez uchylone drzwi usłyszałem głos Marty, coś mu czytała. Znałem tę bajkę. „O żółwiu, który nie chciał się spieszyć”. Kiedyś sam kupiłem tę książkę. Nie przeczytałem ani razu.
Zazdrość. Tak, to było to uczucie. Nie wściekłość, nie wstyd – zazdrość. O to, że ona potrafi, że ma z nimi kontakt, że oni do niej lgną. A ja? Ja jestem jak ciotka z zagranicy, która raz do roku wysyła kartkę, żeby przypomnieć, że istnieje.
Myśli popłynęły dalej. Zobaczyłem ojca. Siedzącego przy stole, ze szklanką herbaty, zawsze tej samej. Przeglądającego gazetę. Milczącego. Jak często rozmawialiśmy? Jak często pytał mnie o cokolwiek? Niewiele pamiętam.
I nagle zrozumiałem, że to wcale nie było przypadkowe. Że ja po prostu powielam to, co znam. Że nieobecność to wzór, który mam wyryty gdzieś głęboko.
Zrobiło mi się duszno. Nie ze wstydu, nie z rozpaczy. Z lęku. Bo może nie potrafię inaczej. Może jestem zbyt pusty, by coś z siebie dać. Może...
A potem, gdzieś między kolejnym ruchem zegara a skrzypnięciem w przedpokoju, pojawiła się inna myśl. Cicha, ledwie słyszalna. Może ja po prostu nie wiem, jak to się robi? Może to ja potrzebuję pomocy?
Próbuję wszystko naprawić
Nie powiedziałem nikomu, co zamierzam. Sam do końca nie wiedziałem, co robię. Ale w sobotę rano, zanim Marta zdążyła wziąć dzieci na spacer, wszedłem do ich pokoju z kartką papieru i pudełkiem farb, które kiedyś dostały od babci.
– Może... pomalujemy coś razem? – zapytałem, próbując nie patrzeć im w oczy.
Maciek spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Córka oderwała się od książki.
– Naprawdę? – zapytała cicho.
– No... możemy spróbować – wzruszyłem ramionami. – Ale uprzedzam, jestem w tym kiepski.
Usiedliśmy na dywanie. Najpierw było niezręcznie. Nie wiedziałem, jak się za to zabrać. Maciek od razu wylał pół słoiczka niebieskiej farby na kartkę. Córka malowała kwiaty z jakąś powagą, której się po niej nie spodziewałem. Ja narysowałem coś na kształt słońca, które wyglądało jak wyblakła pomarańcza. I wtedy Maciek roześmiał się w głos.
– Tato, co to ma być?
– Nie wiem. Chyba kosmiczne jajko – odpowiedziałem i sam się uśmiechnąłem.
Marta stała w drzwiach. Nie od razu ją zauważyłem. Patrzyła na nas, z tym swoim uważnym spojrzeniem, które znałem od lat. Nie powiedziała nic. Wróciła do kuchni.
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, podszedłem do niej. Stała przy zlewie, myła kubki.
– Marta... Ja nie wiem, czy mi to wychodzi. Ale chcę próbować. Tylko... muszę to robić po swojemu. Potrzebuję czasu.
Odwróciła się. Jej ręce były jeszcze mokre.
– Nie czekaj, aż dzieci dorosną. One potrzebują cię teraz. Nie wtedy, kiedy już będziesz gotowy. Bo wtedy może być za późno.
Przytaknąłem. Nie broniłem się. Jej słowa bolały, ale były prawdziwe.
Zostaliśmy w kuchni jeszcze chwilę, nie mówiąc już nic więcej. Cisza nie była zła. Tym razem coś w niej było. Może początek.
Krzysztof, 40 lat
Czytaj także:
- „Miałem 15 lat, gdy odkryłem, że ojciec ma drugą rodzinę. Najgorsze, że matka mu na to pozwalała”
- „Ojciec odszedł, gdy byłam dzieckiem. Przez całe życie mściłam się na facetach, aż los znów odwrócił się przeciwko mnie”
- „Od narodzin syna wiedziałem, że nie jestem jego ojcem. Przed żoną udaję, że nie wiem o zdradzie, bo kocham tego smyka”