Reklama

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że zamieszkamy w pięknym domu pod Warszawą, że będziemy mieć wszystko, czego tylko dusza zapragnie – pewnie bym się uśmiechnęła i uznała, że to żart. A jednak okazało się to całkiem rzeczywiste.

Reklama

Podobał mi się

Odziedziczyłam go po zmarłej ciotce. Dom był wspaniały, otaczał go ogromny zapuszczony ogród, którego nie umiałam ogarnąć. To Marek wpadł na pomysł, żeby zatrudnić ogrodnika.

– Będzie ci lżej. Nie musisz się wszystkim zajmować sama – powiedział.

W taki sposób pojawił się Adam. Miał może trzydzieści lat, spracowane dłonie, na których każda żyła rysowała się jak mapa i oczy, które patrzyły inaczej.

– Tę rabatkę też przyciąć? – zapytał, nie podnosząc wzroku znad sekatora.

Stałam na progu tarasu, jeszcze w szlafroku. Było po siódmej rano, czerwcowe słońce wlewało się do ogrodu, a trawa – ta, o którą dbał z niemal nabożną precyzją – lśniła od porannej rosy. Przez moment nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu lubiłam, kiedy mówił do mnie tym swoim spokojnym tonem, bez pośpiechu i oczekiwań. U Marka każdy komunikat był rozkazem, każde pytanie testem.

– Możesz – odparłam w końcu. – Ale nie za bardzo. Marek nie lubi, jak coś wygląda nieestetycznie.

Ogrodnik tylko skinął głową i wrócił do pracy. Patrzyłam, jak delikatnie odgarnia liście i przycina końcówki z precyzją zegarmistrza. Robił to powoli, z jakimś rodzajem uważności, której mi brakowało u wszystkich ludzi z mojego świata. W tym, który dzielę z Markiem, nie było miejsca na wahanie, na refleksję, na zatrzymanie się przy rabatce róż. Tylko efekty, liczby, decyzje.

Miał coś w sobie

Początkowo miał pomagać w ogrodzie przez kilka tygodni. Tyle miało zająć zagospodarowanie przestrzeni wokół domu. Ale z tygodni zrobiły się miesiące.

Któregoś dnia Marek wrócił z pracy późno, jak zwykle zresztą. Wszedł do salonu, rzucił teczkę na fotel i nalał sobie whisky. Usiadł obok mnie i zapatrzył się w ekran telewizora. Wiedziałam, że nawet nie zauważył mojej nowej sukienki. Ani tego, że nie powiedziałam ani słowa, odkąd przekroczył próg.

– Widziałem dzisiaj twojego ogrodnika – rzucił nagle. – Przycinał te czerwone trawy. Ładne są, nie?

Zdziwiło mnie, że w ogóle spojrzał na ogród.

– Tak. On zna się na rzeczy – odpowiedziałam spokojnie.

Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Leżałam obok Marka, słuchając jego równego oddechu, i myślałam o dłoniach Adama. O tym, jak uważnie rozmawia ze mną o kwiatach, o pogodzie, o niczym. I jak to nic potrafiło ukoić bardziej niż cała nasza wspólna cisza z Markiem.

Zaprzątał moją głowę

Któregoś dnia zaproponowałam mu kawę. Nie wiem, co mnie podkusiło. Może to, że Marek znów wyjechał „na delegację”, a może po prostu chciałam z kimś pogadać.

– Może napijesz się kawy? – spytałam, wychylając się przez okno kuchni.

Zatrzymał się. Wytarł dłonie o spodnie i przez chwilę się zawahał.

– Jeśli pani nalega…

Podałam mu kubek na werandzie. Usiadł na schodku, ja obok, bez butów, z nogami podciągniętymi pod siebie.

– Dawno pan pracuje w ogrodnictwie? – zapytałam.

– Od dziecka dłubałem w ziemi – uśmiechnął się. – Mój ojciec miał szkółkę drzew. Ale długo pracowałem gdzie indziej. Budowlanka, jakieś wykończeniówki… wie pani, jak to jest. Życie samo wybiera.

Nie znałam takich rozmów: prostych, bez kalkulacji, bez oczekiwań. Od tamtej kawy zaczęło się coś więcej. Nie powiedzieliśmy sobie nic ważnego, ale już wiedziałam, że nie chodzi tylko o rośliny. Ja czekałam na niego. A on – chyba też. Któregoś popołudnia zadzwonił do drzwi.

– Coś się stało? – zapytałam zaskoczona.

– Wbiłem sobie drzazgę, głęboko. Nie mogę tego ruszyć sam – uniósł dłoń. Palec wskazujący był zaczerwieniony i spuchnięty.

To był moment

Wpuściłam go do kuchni. Z szuflady wyjęłam igłę, spirytus i gazę. Jego ręka była szorstka.

– Boli? – spytałam, dezynfekując palec.

– Trochę. Ale jestem twardy.

Spojrzał na mnie z ukosa. I wtedy pierwszy raz nasze spojrzenia spotkały się tak naprawdę. Dłużej, niż powinniśmy sobie pozwolić.

– Wygląda pani na bardzo… samotną – powiedział cicho.

Zamarłam. Igła w dłoni zadrżała. Zignorowałam to. Skupiłam się na jego skórze. Na tej małej, nieistotnej drzazdze, która nagle stała się pretekstem do czegoś, co wisiało w powietrzu od tygodni. Kiedy skończyłam, on nie odsunął ręki. Przeciwnie – drugą dłonią chwycił moją.

– Nie powinniśmy – wyszeptałam.

– Ale to już się dzieje – odparł.

Pocałował mnie. Mocno. Głęboko. Tak, jak nie całował mnie nikt. Z zamkniętymi oczami wyobrażałam sobie, że dom jest pusty, że nie mam nazwiska, męża, zobowiązań. Tylko siebie i jego. A potem… poszliśmy na górę.

Nie mogłam uwierzyć

Nie przyszedł nazajutrz. Ani dzień później. Myślałam, że to koniec. Aż trzeciego dnia o szóstej trzydzieści usłyszałam dźwięk kosiarki. Spojrzałam przez okno – był tam. Spojrzał w górę, w stronę mojej sypialni. I uśmiechnął się lekko.

To był zwykły poranek. Marek jak zwykle wyszedł do pracy bez słowa – tylko stuk jego butów o marmurowe schody i dźwięk zatrzaskiwanych drzwi dały mi znać, że znów zostałam sama. Wtedy poczułam dziwne ssanie w żołądku, nudności, zmęczenie. Już od kilku dni miałam wrażenie, że moje ciało zachowuje się jak nie moje. Ale teraz już wiedziałam.

Pojechałam do apteki po test ciążowy. A potem, w łazience, kiedy położyłam go na umywalce i odwróciłam wzrok, nie chciałam patrzeć. Ale coś mnie przyciągnęło. I wtedy zobaczyłam

dwie kreski.

To nie Marek. On miesiącami nie dotykał mnie jak kobiety. Zadzwoniłam do Adama.

– Muszę cię zobaczyć – powiedziałam tylko. – Proszę.

Przyjechał wieczorem. Wpuściłam go bez słowa. Podałam mu test. Patrzył na niego długo, a potem spojrzał na mnie.

– Zostawię wszystko – powiedział tylko. – Jeśli chcesz. Jeśli to nasza decyzja.

Miałam złe przeczucia

Zaczęliśmy planować dokąd pojechać, co zabrać, kiedy powiedzieć Markowi. Adam miał po mnie przyjechać następnego dnia o siódmej rano. Mieliśmy ruszyć do Lublina, potem może Kraków. Chcieliśmy zniknąć. O 7 nie było go. Czekałam. Pół godziny później wciąż nie dzwonił. O 8:15 zadzwoniłam. Brak odpowiedzi. O 9 jego telefon był już wyłączony.

Wmawiałam sobie, że coś się wydarzyło. Może samochód się zepsuł, może rozmyślił się w ostatniej chwili.

Minął dzień, potem drugi. Pisałam, dzwoniłam, nawet pojechałam pod jego mieszkanie, ale nikogo nie było. Miałam wrażenie, że znów zapadam się w to życie, które właśnie chciałam zostawić. Czwartego dnia, rano, otworzyłam przeglądarkę. W lokalnym portalu pojawił się nagłówek: „Tragiczny wypadek na drodze wojewódzkiej. Nie żyje młody mężczyzna”. Kliknęłam. Zdjęcie rozbitego znajomego busa. Adam zmarł na miejscu. Na zakręcie wpadł w poślizg.

I wtedy dopiero nastała cisza, taka, której nie da się nazwać. Bez powietrza, bez ruchu. Zostałam sama z dzieckiem, z tym wszystkim, czego Marek nigdy nie powinien się dowiedzieć.

Ewa, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama