„Tuż przed ślubem zorientowałam się, że nie kocham narzeczonego. Szkoda mi życia na harówkę w małżeńskim kieracie”
„Kiedy patrzę na Marka, czuję wdzięczność, nie miłość czy namiętność, tylko wdzięczność, że jest, że się stara, że wytrzymał ze mną pięć lat. Ale czy z wdzięczności powinno się wychodzić za mąż?”.

- Redakcja
Jestem kobietą, którą wielu uznałoby za ogarniętą. Pracuję w agencji marketingowej – nie jako żadna kreatywna dusza, tylko jako ta, co wszystko trzyma w ryzach. Excela mam w małym palcu, budżet rozkładam na czynniki pierwsze, a deadline’y są dla mnie jak przysięga małżeńska – święte.
To była rutyna
Z Markiem jestem od pięciu lat. Poznaliśmy się na imprezie firmowej mojej koleżanki – nie było żadnych fajerwerków, po prostu porozmawialiśmy, potem drugi raz, potem obiad, potem razem. Marek był inny niż faceci, których wcześniej znałam. Spokojny, stateczny, przewidywalny. I może właśnie to mnie wtedy w nim ujęło – że niczym nie zaskakiwał.
Zaręczyliśmy się po trzech latach. Oświadczyny były na kolanach, w restauracji z muzyką fortepianową, z pierścionkiem wyciągniętym z kieszeni marynarki. Klasycznie, pięknie i całkowicie zgodnie z planem.
Od sześciu miesięcy żyjemy przygotowaniami do ślubu. Sala, suknia, lista gości, próbna fryzura, tort degustowany w trzech smakach. Moje życie stało się projektem, który miał się zakończyć wielkim „tak”.
Tylko że im bliżej tej daty, tym bardziej czułam, jak coś we mnie nie styka. Wszyscy pytali, czy się stresuję. A ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bo to nie był stres, tylko coś głębszego. Coś jak pustka. Jakby moje życie miało się zabetonować, zanim do końca sprawdzę, co jest pod spodem.
Byłam znudzona
– Na pewno się nie stresujesz? – zapytała mnie ostatnio Anka z pracy, patrząc na mnie zza komputera.
– Nie wiem, czy to stres… może coś innego – odpowiedziałam, nie patrząc jej w oczy.
Bo przecież nie powiem jej, że kiedy patrzę na Marka, czuję wdzięczność, nie miłość, nie namiętność. Tylko wdzięczność, że jest, że się stara, że wytrzymał ze mną tych pięć lat. Ale czy z wdzięczności powinno się wychodzić za mąż?
Dzień przed ślubem pojechałam na salę weselną, żeby dograć ostatnie szczegóły. Jeszcze raz sprawdzić układ stołów, ustalić przebieg wieczoru, uzgodnić detale dekoracji. Wszystko miałam w głowie, zapisane w notatniku w telefonie. Weszłam do środka zdecydowanym krokiem, nie zwracając większej uwagi na nic innego poza zadaniami do odhaczenia.
– Dzień dobry – zaczepił mnie mężczyzna w białej koszuli, który nagle stanął przede mną.
– Przepraszam, spieszę się, chciałabym jeszcze raz przejść przez harmonogram z kimś odpowiedzialnym za salę.
– To chyba trafiła pani idealnie. Mam na imię Filip, jestem, od wesel i od gaszenia pożarów na ostatnią chwilę – uśmiechnął się lekko i wskazał ręką w stronę wolnego stolika. – Zaczniemy?
Czułam niepokój
Zanim zaczęliśmy cokolwiek ustalać, zapytał o coś kompletnie niezwiązanego z planem dnia.
– A pani się cieszy, że wychodzi za mąż?
Zaskoczył mnie. Spojrzałam na niego, marszcząc brwi.
– Słucham?
– No, ślub to wielka rzecz, a pani wygląda, jakby za chwilę miała wygłosić referat przed komisją, a nie wyjść za mąż.
Uśmiechnęłam się sztywno.
– Zmęczenie. Dużo rzeczy na głowie.
– Albo coś innego – odpowiedział spokojnie i wrócił do notatek. – Niech pani zerknie, tu mamy przyjazd gości na siedemnastą, toast o osiemnastej, potem kolacja…
Słuchałam go, ale coś mi przeszkadzało w skupieniu się na treści. Jego głos był ciepły, lekko chropowaty, bardzo inny od wyważonego tonu Marka. Tego dnia wracałam do domu wolniej niż zwykle. Nie mogłam przestać myśleć o jego słowach. O tym jego spojrzeniu, jakby widział coś, czego ja sama jeszcze nie dostrzegałam.
Nie mogłam zasnąć. Leżałam w ciemności, wpatrzona w sufit, jakbym miała nadzieję, że zaraz mi się coś objawi. Obok mnie oddychał spokojnie Marek. Równy, miarowy oddech. Kiedyś mnie uspokajał. Dziś mnie drażnił.
Zaczęłam wątpić
Wstałam po cichu, ostrożnie, żeby go nie obudzić. Poszłam do kuchni, nalałam sobie wody. Usiadłam przy stole i wpatrywałam się w blask diody na czajniku. Czerwone światło pulsowało lekko. W głowie miałam tylko jedno – słowa Filipa. Nie znał mnie. Nie wiedział, jaką drogę przeszłam, żeby znaleźć się tu, gdzie jestem. A jednak… coś we mnie ruszył.
Przypomniałam sobie pierwsze miesiące z Markiem. Było bezpiecznie. On miał zawsze plan, zawsze był na czas, zawsze wiedział, co powiedzieć. Ja – wówczas rozbita po poprzednim związku – odnalazłam w nim oparcie. Ale dziś, na dzień przed ślubem, miałam wrażenie, że jestem na środku jeziora, w łódce, która zamiast dryfować, ugrzęzła w mule.
Obudziłam się wcześnie, zanim jeszcze pierwsze promienie słońca zajrzały przez firankę. Przez chwilę leżałam nieruchomo, jakby to, że otworzyłam oczy, nie oznaczało jeszcze zgody na rozpoczęcie dnia. Czułam w żołądku dziwny ciężar. Nie był to głód ani strach, to było coś innego. Coś, co nie dawało mi się ruszyć z miejsca, ale nie pozwalało też dłużej leżeć.
Marek był w kuchni. Parzył kawę, jak zawsze, spokojnie, metodycznie. Miał na sobie ten sam szary szlafrok, który nosił od lat. Uśmiechnął się do mnie, jakby ten dzień był jednym z wielu.
– Kawa? – zapytał.
– Może później – odpowiedziałam i usiadłam naprzeciwko niego.
Musiałam być szczera
Milczeliśmy chwilę. Patrzyłam na niego, próbując znaleźć w sobie to, czego ostatnio tak bardzo mi brakowało. Ale czułam tylko chłód. Zerknął na mnie.
– Co się dzieje?
– Coś się zmieniło. We mnie. I nie mogę tego zignorować.
– Patrzył na mnie długo, jakby próbował się upewnić, że dobrze usłyszał.
– To… nie jesteś pewna?
– Już nie. I wiem, że nie powinnam tak czuć, nie dzisiaj, nie po tylu przygotowaniach. Ale nie mogę cię oszukiwać. Zasługujesz na coś więcej niż moje wątpliwości.
Nie powiedział nic przez dłuższą chwilę. Oparł się na krześle, spojrzał gdzieś w bok, a potem znowu na mnie.
– Myślałem, że jesteśmy gotowi.
– Też tak myślałam. Ale coś się we mnie zmieniło i nie potrafię już tego zagłuszyć.
Ślub został odwołany. Goście otrzymali wiadomości. Telefon nie przestawał dzwonić, ale nie odbierałam. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałam do wynajętego pokoju w hotelu, który stał się azylem po decyzji, której nie planowałam, ale której nie potrafiłam nie podjąć.
Nie spodziewałam się go
Minął miesiąc. Dni zaczęły zlewać mi się w jedno. Rano kawa, potem praca, wieczorem cisza. Marek się nie odezwał. Ja też nie próbowałam. Co miałabym powiedzieć? Że żałuję? Nie żałowałam.
Tamtego dnia po prostu wyszłam z mieszkania, bo nie mogłam już wytrzymać w czterech ścianach. Park był pusty, chłodny wiatr szarpał liśćmi, a niebo było bez wyrazu. Przeszłam kawałek ścieżką i usiadłam na ławce.
– To chyba nie jest przypadek – usłyszałam znajomy głos i od razu wiedziałam, kto to.
Obróciłam się i zobaczyłam Filipa. Stał kilka kroków ode mnie, z rękami w kieszeniach, jakby sam nie wiedział, czy powinien podejść.
– Nie myślałem, że panią jeszcze spotkam – powiedział cicho.
– Ja też nie.
Przysiadł się. Milczeliśmy chwilę, oboje niepewni, czy to rozmowa, czy tylko obecność.
– Dużo się zmieniło – powiedziałam w końcu.
– Wiem – odpowiedział.
– To nie przez ciebie.
Uśmiechnął się lekko.
– Nawet przez sekundę tak nie pomyślałem.
Znowu zapadła cisza. Ale nie była niezręczna.
– Może pójdziemy na kawę? – zapytał po chwili.
Skinęłam głową. Bez wahania, ale i bez oczekiwań. Po prostu chciałam porozmawiać z kimś, kto nie pyta, kto nie robi listy strat i nie wylicza winy.
Aldona, 33 lata
Czytaj także:
- „Mój mąż żałował dziecku pieniędzy na szkolną wycieczkę, gdy ja się zaharowywałam. Postanowiłam wyrwać tego chwasta”
- „Teść kupił mi luksusowe perfumy bez okazji. Ja się ucieszyłam, a mężowi od razu zapachniały zdradą”
- „Przez poranną kłótnię z żoną, noc spędziłem z teściową. Nie wiedziałem, czy to impuls, czy jej chore gierki”

