Reklama

Te weekendy, kiedy Szymek jeździł do teściowej, były dla mnie jak dar z nieba. Nie żebym nie kochała swojego syna – bo kocham nad życie – ale po całym tygodniu pracy zdalnej, z deadline’ami na karku i milionem „mamusiu, zobacz!” naprawdę potrzebowałam chwili dla siebie. Teściowa nie była moją bratnią duszą, ale nie była też koszmarem z opowieści moich koleżanek. Zawsze uśmiechnięta, elegancka, pachnąca. W niedziele wieczorami odbierałam Szymka, siadałyśmy na chwilę do stołu, piłyśmy herbatę i rozmawiałyśmy o pogodzie, zupie dyniowej i nowych sandałkach z Lidla. Wszystko grzeczne, uprzejme, trochę jak z telewizji śniadaniowej.

Teściowa zawsze zapewniała mnie, że Szymek był anielsko grzeczny i pięknie rysował kredkami kościółek. Uważałam to za metaforę albo typową babciną nadinterpretację. Myślałam, że wiem, co się tam dzieje. Rytuał: kakao, bajki, może wyjście do parku. Czułam się bezpiecznie.

Któregoś razu, gdy wiozłam syna do teściowej, poszłam na bazarek koło jej osiedla. Zaczepiła mnie tam starsza kobieta:

– To pani synek, prawda? – zapytała, patrząc na Szymka, który trzymał mnie za rękę i mlaskał resztką żelka.

– Tak, mój – odpowiedziałam uprzejmie.

– Taki elegancki w tej komży… no wyglądał jak mały aniołek przy ołtarzu! – roześmiała się z zadowoleniem.

Myślałam, że to żart

Zamrugałam, nie wiedząc, co powiedzieć. Uśmiech przywarł mi do twarzy jakby na siłę. Patrzyłam na nią, a w głowie powtarzało mi się jedno zdanie: „Jak to: przy ołtarzu?”. Chciałam zapytać: „o czym pani mówi?”, ale coś mnie zatrzymało. Może grzeczność, może wstyd, że nie wiedziałam. Zamiast tego wypaliłam:

– Och, to musiała być jakaś zabawa. On tak lubi się przebierać…

– Ależ nie, to nie była zabawa. On z taką powagą odmawiał „Ojcze nasz”, że aż serce się radowało! Moja wnuczka była zachwycona – pokiwała głową z uznaniem.

Wróciłam do samochodu na autopilocie. Posadziłam syna z tyłu, zapięłam mu pasy, nie pytając o nic. W głowie miałam zamęt. Komża? Dlaczego nie powiedział? Dlaczego teściowa mi nie wspomniała? I czy on naprawdę chodzi z nią do kościoła co niedzielę? Czy to było jednorazowe? Wieczorem zadałam mu pytanie.

– Szymek – zaczęłam spokojnie, siadając na skraju łóżka – pani na targu mówiła, że widziała cię przy ołtarzu. W kościele. Co to znaczy?

Spojrzał na mnie niepewnie. Milczał, więc powtórzyłam pytanie, tym razem ciszej.

– Byłeś w kościele z babcią?

Kiwnął głową.

– W każdą niedzielę… Ale babcia mówiła, że to nasza tajemnica.

– Tajemnica? – uniosłam brwi.

Byłam w szoku

– Bo jak powiem, to nie będę mógł już chodzić… a babcia daje mi ciasteczka, potem ćwiczymy. Uczy mnie modlitw. I pozwala założyć komżę. Taką białą. Jak panowie przy księdzu.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. W jednej chwili poczułam złość, rozczarowanie, żal i wstyd, że nie wiedziałam. Że to nie ja opowiedziałam mu o modlitwach, że nie ja byłam przy tym pierwszym „Ojcze nasz”. Że inna kobieta wzięła go za rękę i prowadziła do miejsca, o którym ja nawet nie wiedziałam.

– Szymku, czy babcia mówiła ci, że nie możesz mi o tym powiedzieć? – zapytałam już poważnie.

– Tak. Bo wtedy tata by się zdenerwował. I ty też. A ona mówiła, że Pan Bóg się ucieszy, jak będę blisko.

Widać było, że jest rozdarty. Ufał mi, a jednak czuł, że zdradził babcię. Nie chciałam, żeby czuł się winny. Przytuliłam go.

– Dziękuję, że mi powiedziałeś. Nie zrobiłeś nic złego. Tajemnice są złe tylko wtedy, gdy ranią.

Trzymała to w sekrecie

Wiedziałam, że nie da się tego załatwić przez telefon. Następnego dnia wzięłam kurtkę, wsadziłam Szymka do samochodu i ruszyłam do niej. Po drodze nie odzywałam się ani słowem. Próbowałam ułożyć sobie w głowie, co jej powiem, ale im bliżej byłam domu teściowej, tym bardziej wszystko we mnie drżało.

Otworzyła jak zwykle uśmiechnięta.

– Ach, moje skarby! – rozpromieniła się. – Wejdźcie, zaraz zrobię herbaty…

– Nie, dziękuję. Musimy porozmawiać – powiedziałam, stając w progu.

Zmarszczyła czoło, ale wpuściła nas do środka. Szymek usiadł na swoim zwyczajowym miejscu przy stole, ja stanęłam naprzeciwko niej, nie zdejmując kurtki.

– Pani Halino – zaczęłam, bo tylko tak potrafiłam się do niej zwracać, nawet po tylu latach – czy może mi pani wyjaśnić, dlaczego zabierała pani mojego syna do kościoła bez naszej wiedzy?

Nie wyglądała na zaskoczoną. Raczej jakby czekała na to pytanie od dawna.

– Bo tak trzeba. Bo ktoś musi zadbać o jego duszę – odparła spokojnie.

– To nie była umowa. Miał być weekend u babci, a nie tajne przygotowania do kapłaństwa – głos mi drżał.

Miała wytłumaczenie

– Wy młodzi niczego nie rozumiecie. Tylko komputerki i bajeczki. A dusza dziecka? Ona też czegoś potrzebuje. Szymek to mądre dziecko. Od razu wszystko łapie. Sam chętnie zakłada komżę, sam się pyta o Pana Boga.

– A może nie chce pani zrobić przykrości? Bo usłyszał, że nie wolno mu mówić, bo to tajemnica? Pani uważa, że to w porządku?

Wzruszyła ramionami.

– Ty jesteś jego matką, ale ja też jestem jego rodziną. Mam prawo przekazać mu to, co najważniejsze. Wiara nie szkodzi. A jeśli kiedyś zostanie księdzem… Będziesz dumna.

– To nie pani decyzja! To nie pani dziecko! – wybuchłam. – Nie będzie już więcej weekendów. Nie będzie tajemnic, komży, kościołów. To koniec.

Patrzyła na mnie z takim spokojem, jakby wiedziała, że się mylę, a czas pokaże, że ona miała rację.

– Rób, jak uważasz – powiedziała cicho. – Ale pamiętaj, że kiedyś przyjdzie czas, gdy on sam wybierze.

Złapałam Szymka za rękę i wyszliśmy. W uszach brzmiały mi tylko jej słowa. To nie była rozmowa. To było pożegnanie.

Byłam wściekła

Wieczorem, gdy siedzieliśmy z Marcinem przy kuchennym stole, opowiedziałam mu wszystko – co powiedziała sąsiadka, co wyznał Szymek, jak przebiegła rozmowa z jego matką. Słuchał w milczeniu, marszcząc brwi.

– Nie popieram tego, co zrobiła – powiedział w końcu. – Ale to moja matka. Zawsze była… no, przekonana, że wie lepiej.

– Ale to my jesteśmy rodzicami. Mieliśmy ustalenia. Ona to wszystko zignorowała.

Pokiwał głową. Wiedziałam, że mu ciężko. Ale też wiedział, że nie odpuszczę.

Zdecydowaliśmy razem: Szymek nie będzie już jeździł do babci na weekendy. Może się spotkają przy nas, może na spacerze, ale już nigdy bez nadzoru.

Agnieszka, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama