„Rodzina traktowała nasz dom jak darmowy hotel na majówkę. Aż mnie korciło, żeby wystawić im rachunek”
„– Widzisz, kochanie? I po co hotel? Rodzina to skarb. Tyle wygody, zero kosztów. Trzeba wiedzieć, jak się ustawić w życiu – usłyszałam. I wtedy wiedziałam, że jestem nie tylko kucharką, przewodnikiem, psychologiem i szoferem. Byłam też po prostu frajerką”.

Wrzuciłam kolejną porcję prześcieradeł do pralki, potem ręczniki. Czułam się jak recepcjonistka w pensjonacie sezonowym, tyle że bez pensji i urlopu. Słychać było śmiechy z tarasu, zapach grillowanej karkówki snuł się po całym ogrodzie. Majówka – święto odpoczynku, chyba że akurat jesteś właścicielką „bezpłatnego resortu rodzinnego”, jak żartobliwie nazwał nasz dom mój mąż, Tomek. Tylko że jemu te żarty coraz słabiej wychodziły.
– Kochanie, ja naprawdę nie wytrzymam jeszcze jednej nocy na dmuchanym materacu – wyszeptał mi do ucha, kiedy przemknęliśmy do naszej sypialni z dwiema szklankami herbaty. – Kiedy ostatni raz byliśmy tu sami?
Nie pamiętałam. Nasz dom w podwarszawskiej wsi zbudowaliśmy z pomocą rodziny. Kiedyś byłam za to dozgonnie wdzięczna. Dziś mam wrażenie, że podpisaliśmy niewidzialny kontrakt: pomoc za gościnność – dożywotnią i bezwarunkową. Krewni wjeżdżali na naszą posesję niczym klienci z wykupionym pakietem all inclusive. A majówka była ich ulubionym sezonem. A mnie powoli zaczynało brakować cierpliwości.
Rodzina pomagała przy budowie
Wszystko zaczęło się cztery lata temu, kiedy postawiliśmy z Tomkiem dom. Nie w centrum Warszawy, ale na tyle blisko, żeby dojeżdżać do pracy, i na tyle daleko, żeby mieć ciszę, przestrzeń, i – jak się potem okazało – spory problem z rodziną.
Pochodzimy z małego miasta na południu. Znaliśmy się od liceum, ale prawdziwie zbliżyliśmy się dopiero na studiach w stolicy. Po ich ukończeniu oboje wiedzieliśmy, że nie chcemy wracać – nie dla braku miłości do rodziny, ale z potrzeby innego życia. Bardziej niezależnego, może spokojniejszego.
Dom budowaliśmy długo i z wysiłkiem. Rodzina pomogła. I to jak! Wujek Heniek z ekipą murarską zrezygnowali z wyjazdu do Belgii, żeby postawić nam mury. Szwagier Adam ogarnął hydraulikę, a kuzynka Kaśka z mężem – elektrykę. Bez nich nie dalibyśmy rady. Nie tylko zaoszczędziliśmy, ale czuliśmy się otoczeni troską. Tyle że potem zaczęło się coś, czego nie przewidzieliśmy. Lawina odwiedzin.
– Cześć, wpadniemy na majówkę – zadzwoniła pierwsza ciotka Basia. – Przy okazji dzieci zobaczą stolicę, no i nie musimy się martwić noclegiem!
Tydzień później zgłosiła się kuzynka z mężem: „Zabieramy grilla i dmuchany materac! Damy radę, co nie?”. Kolejni po prostu przyjechali. Nagle, z weekendu dwojga ludzi, zrobił się pobyt dla 12 osób. I to był dopiero początek.
Czułam się jak służąca
Nasz salon przypominał obozowisko. Materace, walizki, torby z jedzeniem, butelki z napojami, dziecięce plecaki porozrzucane po kątach. Kuchnia? Kuchnia była frontem wojennym. Od rana smażenie jajecznicy dla wszystkich, potem naleśników, bo mały Borysek je tylko z dżemem truskawkowym. Każde danie wymagało specjalnych dodatków, przypraw, wersji bezglutenowej, bezlaktozowej, wegetariańskiej…
– Nie chcę narzekać – powiedziała ciotka Basia, krojąc cebulę na sałatkę – ale w tym twoim piekarniku to wszystko się jakoś tak… nie dopieka.
Tomek chował się w garażu. Niby coś naprawiał, ale ja dobrze wiedziałam, że po prostu potrzebował oddechu. Sama marzyłam o kwadransie ciszy, ale nawet w łazience ktoś pukał co pięć minut.
– Mamo, Julek zajął moją poduszkę! – krzyczała Lena zza drzwi.
W sobotę rano kuzyn Wojtek oznajmił, że świetnie byłoby pojechać całą grupą do miasta. Tomek wyjął kluczyki z ciężkim westchnieniem.
– A ja bym skoczyła do Złotych Tarasów – dodała Kaśka. – Ty, Karolina, masz świetne wyczucie stylu. Pomożesz?
Uśmiechnęłam się przez zaciśnięte zęby. Oczywiście, że pomogę. Przecież po to tu jestem. Kiedy wieczorem usiadłam w ogrodzie z kubkiem letniej herbaty, Tomek usiadł obok i rzucił:
– A może by tak… wyjechać następną majówkę do hotelu? Tylko ty i ja. I zakaz informowania kogokolwiek.
Nie odpowiedziałam, ale pomyślałam: Boże, jak bardzo bym tego chciała!
Byłam na każde zawołanie
W niedzielę o szóstej rano obudziło mnie stukanie w drzwi sypialni.
– Karola, mogłabyś rzucić okiem na gardło Boryska? – szepnęła przez szparę ciocia Basia. – Coś mi się wydaje, że on łapie anginę.
Spojrzałam na Tomka. Leżał z poduszką na głowie. Udawał, że nie słyszy. Godzinę później gotowałam już rosół „na wzmocnienie”. W tym czasie Tomek z kuzynem latali po aptekach – „bo ten syrop, co zawsze działa, to tylko tam jest dostępny”. A reszta? Basen. Muzeum. Potem grill – oczywiście znów u nas.
Pod wieczór, kiedy przyszła pora na zmywanie po kolacji, stałam w kuchni z rękami zanurzonymi w pianie i zapytałam samą siebie: czy to naprawdę moje życie?
Weszła teściowa. Rozejrzała się z dumą po kuchni.
– Zawsze wiedziałam, że z ciebie będzie dobra gospodyni, Karolinko. Tylko szkoda, że w tym piekarniku to jednak nie da się upiec porządnej kaczki…
Nic nie powiedziałam. Czułam, jak we mnie coś pęka. Ale jeszcze się trzymałam. Tylko że potem Janka – kuzynka Tomka – rzuciła mimochodem do swojej nastoletniej córki:
– Widzisz, kochanie? I po co hotel? Rodzina to skarb. Tyle wygody, zero kosztów. Trzeba wiedzieć, jak się ustawić w życiu.
I wtedy wiedziałam, że jestem nie tylko kucharką, przewodnikiem, psychologiem i szoferem. Byłam też po prostu frajerką.
Mąż się rozchorował
Noc była niespokojna. Tomek przekręcał się z boku na bok, aż w końcu jęknął cicho. Obudziłam się natychmiast.
– Co się dzieje?
– Plecy… coś mi przeskoczyło – syknął. – Ledwo się ruszam.
Chciałam go posadzić, ale każdy ruch sprawiał mu ból. Spanikowałam. Zimne dłonie, telefon z trzęsącymi się palcami, numer alarmowy. Pierwszy raz widziałam Tomka w takim stanie. Silny, opanowany facet, teraz leżał skulony jak dziecko. Kiedy przyjechała karetka, dom już był na nogach. Wujek Zbyszek ziewał w kuchni, Kaśka szykowała kawę, dzieci patrzyły z przejęciem.
– Kolka nerkowa – oznajmił ratownik po badaniu. – Jedziemy do szpitala. Nie ma żartów.
Tomek samodzielnie wstał dopiero po zastrzykach. Ledwo się trzymał, ale nie jęknął ani razu. Gdy zamykałam za nim drzwi karetki, miałam wrażenie, że wypuszczam z rąk ostatnią nić, która jeszcze trzymała mnie w pionie.
– Jedziemy za nim! – zawołała ciocia Basia. – Nie zostawimy przecież chłopaka samego!
– Znajdziemy ten szpital – potwierdził wujek Zbyszek, machając telefonem z GPS-em.
Nie protestowałam. Nie miałam siły. Tylko raz, patrząc na ten dom pełen ludzi, pomyślałam: Ciekawe, kto dziś zrobi śniadanie dla dwunastu osób. I wyszłam, zostawiając za sobą ten cały rodzinny festyn.
Byliśmy zmęczeni
W szpitalu panował chłód, taki typowy – nie tylko przez kafelki na podłodze, ale przez całą atmosferę. Szłam korytarzem, niosąc torbę z rzeczami dla Tomka, i słyszałam echo własnych kroków. Wszystko we mnie drżało z napięcia, z bezsilności, z braku snu. Znalazłam go na sali pod oknem. Blady, ale już spokojniejszy. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się lekko.
– Przepraszam, że cię zostawiłem z tym wszystkim – wyszeptał.
Usiadłam obok, nie mówiąc nic przez dłuższą chwilę.
– Wiesz co? – odezwałam się w końcu. – Może dobrze, że to się stało. Bo inaczej nigdy byśmy się nie zatrzymali. A ja już nie daję rady, Tomek.
– Już czas coś zmienić, co? – spojrzał na mnie poważnie.
Pokiwałam głową. I właśnie wtedy, niespodziewanie, zajrzał do nas wujek Zbyszek.
– Wszystko okej? Bo my już się zbieramy. Basia mówi, że nie zostawi ci całego domu na głowie. Zresztą, dzieci się rozchorowały. Musimy wracać.
I tak po prostu – zniknęli. Bez potrzeby tłumaczenia, bez sceny.
Tomek spojrzał na mnie z półuśmiechem.
– Może jednak cuda się zdarzają?
– Albo kolka nerkowa to jedyny sposób, żeby odzyskać dom.
Miałam dość
Wróciłam do domu tego samego wieczoru. Cisza była złudna – czuć było obecność ludzi w każdym kącie. Stosy naczyń, porzucone ręczniki, suszące się kąpielówki. Miałam ochotę od razu się wycofać. Ale wtedy usłyszałam, jak w kuchni ktoś przeklina pod nosem.
– Cholera, gdzie ty trzymasz makaron? – jęknęła ciocia Basia, grzebiąc w szafkach. – I jak ty, dziecko, ogarniasz to wszystko sama?
– Już nie ogarniam – odpowiedziałam zmęczonym głosem, opierając się o framugę.
Spojrzała na mnie z czymś na kształt współczucia. I może pierwszy raz od lat… zrozumienia.
– My naprawdę przesadziliśmy, co?
Nie odpowiedziałam. Ale kiedy następnego ranka spakowali się po cichu i wyjechali bez porannej kawy i wspólnego zdjęcia na pamiątkę, wiedziałam, że coś się zmieniło. Zostaliśmy sami. Dom był zabałaganiony, ale nasz. I nawet bałagan był lepszy niż hałas, który nie pozwalał usłyszeć własnych myśli.
Teraz jest inaczej
Minęły dwa miesiące od tamtej majówki. Wciąż pamiętam tamto uczucie, kiedy zamknęłam za ostatnim gościem drzwi i zapadła cisza. Prawdziwa, domowa cisza. Tomek wrócił do zdrowia.
Nie od razu potrafiliśmy powiedzieć rodzinie „nie”, ale kiedy ciocia Basia zapowiedziała się na Boże Ciało z wnukami, odpowiedziałam, że tym razem nie damy rady. I pierwszy raz nikt się nie obraził. Może dlatego, że nikt nie miał już siły brać tej naszej gościnności za coś oczywistego.
Teraz spędzamy weekendy inaczej. Spacer po lesie, śniadanie na tarasie, planszówki wieczorem. Sami. Bez gorączkowego gotowania i rozpisek logistycznych. Rodzina? Nadal jest ważna. Ale już nie kosztem naszego zdrowia, spokoju i relacji. Już nie kosztem nas. A majówka? Następna będzie tylko nasza. I nikt poza nami o niej nie wie.
Karolina, 39 lat
Czytaj także:
- „Rodzina dziewczyny zaprosiła nas na majówkę. Nie sądziłem, że długi weekend skończy się taką awanturą”
- „Przyszła synowa nie chce brać ślubu przed ołtarzem, woli w jakichś krzakach. Wstyd mi o tym powiedzieć rodzinie”
- „Zaprzyjaźniłam się z młodym księdzem wikarym, choć byłam niewierząca. Zazdrosne stare baby zaczęły roznosić plotki”

