„Zaprzyjaźniłam się z młodym księdzem wikarym, choć byłam niewierząca. Zazdrosne stare baby zaczęły roznosić plotki”
„Nie miałam ochoty na rozmowy. Najpierw myślałam, że może szuka spokoju. Może w plebanii hałas, a on potrzebuje miejsca do przemyśleń. Ale potem zauważyłam, że przychodzi zawsze wtedy, kiedy ja mam zmianę. Nie Anka, nie Basia z porannej. Ja”.

- Redakcja
Nie wiem, czy kiedyś patrzyliście na swoje życie jak na odgrzewany kotlet. Niby coś tam jest, niby nawet jadalne, ale smaku nie czuć. Ja tak miałam. Co rano wstawałam, zaparzałam kawę – rozpuszczalną, bo szybciej – i próbowałam wmówić sobie, że jeszcze warto się starać. Jeszcze coś się może zmienić. Tylko że z każdym kolejnym dniem ta myśl brzmiała jak słaby żart.
Miasteczko mamy małe. Takie, gdzie wszyscy wiedzą, kiedy byłaś u fryzjera, a sąsiadka z naprzeciwka wie wcześniej, co się u ciebie dzieje, niż ty sama. Pracuję w kawiarni przy rynku – jedynej, która jest otwarta po osiemnastej. Zrobiłam tam już więcej kaw, niż wypowiedziałam słów do mojego byłego męża przez ostatni rok małżeństwa. A to coś znaczy.
– O, znowu ten świętoszek przyszedł – mruknęła Anka, moja koleżanka z pracy, szturchając mnie łokciem.
Odwróciłam się niechętnie. I rzeczywiście – siedział pod oknem. Młody, w tej swojej czarnej koszuli z koloratką, jakby go ktoś przykleił do stolika. Herbata, nie kawa. Zawsze ta sama. Bez cukru. Czasem z cytryną.
– Ciekawe, czy myśli, że jak posiedzi wśród grzeszników, to mu się punkty do nieba doliczą – zachichotała Anka, wycierając szklankę.
– Albo czeka, aż któraś z nas mu się wyspowiada przy barze – skrzywiłam się, dolewając mleka do cappuccino dla klientki z numerem cztery.
Nie znałam go. Wiedziałam tylko, że to nowy ksiądz. Zajął miejsce starego księdza Antoniego, który był tu wieki. Tamten przynajmniej wiedział, kiedy nie wchodzić ludziom w drogę. A ten? Siadał jakby nigdy nic, czasem nawet uśmiechnął się do mnie, jakby naprawdę chciał pogadać. Ale ja nie miałam ochoty na jego rozmowy o religii.
Od dawna nie miałam ochoty na żadne rozmowy. Bo gdzie był ten jego Pan, kiedy siedziałam na podłodze łazienki, trzymając w rękach test z dwoma kreskami i wiedząc, że jestem zupełnie sama?
– Marta, zamówienie na szóstkę! – rzuciła Anka.
– Już niosę – westchnęłam. Przeszłam obok jego stolika. Czułam na sobie jego wzrok. Nie spojrzałam w tamtą stronę.
Zaczął przychodzić codziennie
Najpierw myślałam, że może szuka spokoju. Może w plebanii hałas, a on potrzebuje miejsca do przemyśleń. Ale potem zauważyłam, że przychodzi zawsze wtedy, kiedy ja mam zmianę. Nie Anka, nie Basia z porannej. Ja.
Zawsze to samo: herbata, książka, cisza. Czasem przeglądał jakieś notatki. Czasem siedział i patrzył za okno, jakby próbował się czegoś doszukać w tych samych drzewach, które ja widziałam od lat i z których nie wynikało absolutnie nic.
Pewnego dnia, zupełnie bez powodu, powiedział:
– Ma pani bardzo ciche kroki. Nie słychać, jak się pani zbliża.
Odwróciłam się do niego jak gotowa do obrony. Czekałam na jakąś pouczającą frazę z kazania, ale on tylko się uśmiechnął i wzruszył ramionami. Po prostu stwierdził fakt.
– Taka robota – odpowiedziałam chłodno. – Chociaż lepiej nie zaskakiwać ludzi gorącym dzbankiem w dłoni.
– Mądra uwaga – kiwnął głową. – A mimo to ludzie wciąż się parzą.
– Nawet jak nie mają w dłoni dzbanka – dodałam. Sama nie wiem, po co. Może po to, żeby sprawdzić, czy zrozumie.
Zrozumiał.
Następnego dnia, kiedy zanosiłam mu herbatę, zapytał:
– Była pani kiedyś w Częstochowie?
Zaparło mi dech. Nie przez pytanie. Przez to, jak je zadał. Normalnie. Ludzko. Jakbyśmy się znali.
– Byłam. Raz. Jak byłam w ciąży. Wtedy jeszcze miałam nadzieję, że coś się zmieni.
– I co? – zapytał cicho.
– Kościół był zamknięty – odpowiedziałam i spojrzałam mu prosto w oczy. – Jak całe niebo dla mnie.
Nie odpowiedział. Tylko skinął głową, jakby coś zrozumiał. I wtedy, po raz pierwszy, pomyślałam, że może to nie ja jestem zamknięta. Może on też czegoś szuka.
Córka mnie zaskoczyła
Zaczęło się od książeczki do bierzmowania. Leżała na komodzie w przedpokoju, między czapką a błyszczykiem Kingi, mojej córki. Wzięłam ją do ręki i przez chwilę gapiłam się w okładkę jak w obcy język.
– Serio? – rzuciłam, kiedy weszła do kuchni. – Od kiedy cię interesują modlitwy?
– Od kiedy chcę sama wybierać, co mnie interesuje – odburknęła, sięgając po jogurt.
– A co, ksiądz Paweł zrobił wrażenie na dziewczynach z miasteczka?
– On przynajmniej traktuje mnie jak człowieka, nie jak problem.
To zabolało. Bardziej niż byłam gotowa przyznać.
Tego samego wieczoru poszłam do kawiarni, chociaż nie miałam zmiany. Po prostu chciałam, żeby mi powiedział, co jej nagadał. Co jej obiecał. Zastałam go przy tym samym stoliku. Gdy mnie zobaczył, od razu zrozumiał, że to nie będzie herbatka z cytryną.
– Co ty jej włożyłeś do głowy? Mojej córce? – syknęłam, nie siadając. – Myślisz, że jak wciągniesz ją do wspólnoty, to naprawisz jej duszę?
– Spokojnie… Ona przyszła sama. Ja tylko słuchałem.
– Bzdury. Wiesz, jak działa Kościół. Najpierw słuchacie, potem osaczacie. Może chcesz ją jeszcze zapisać na rekolekcje? Wysłać do jakiegoś ośrodka?
Spojrzał na mnie spokojnie, ale w jego oczach coś drgnęło. Zmęczenie. Albo coś gorszego – zawód.
– Myślisz, że to takie proste? Że to dla mnie gra? Ja też jestem człowiekiem. Też się czasem budzę i pytam, po co to wszystko. Czasem myślę, że już nic nie czuję, że tylko odgrywam rolę.
Zamilkłam. Nie tego się spodziewałam. A potem powiedział:
– Ale kiedy Kinga przyszła i zaczęła mówić… Zobaczyłem w niej więcej światła niż w niejednej kaplicy.
Stałam tam jak głupia. Wściekłość mieszała się z bezsilnością.
– A we mnie widzisz co? Cień? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział. I to też było przykre.
Zobaczyłam w nim człowieka
Park wieczorem był pusty i zimny, jakby ktoś wyciszył całe miasteczko. Szłam z papierosem w ręku, choć rzuciłam miesiąc temu. Tego dnia wszystko we mnie krzyczało. Kinga się nie odzywała. W pracy było piekło. I ten jego spokój, jego milczenie, które nie dawało mi spokoju.
Zobaczyłam go, zanim mnie zauważył. Siedział na ławce, bez sutanny, w ciemnej kurtce, z rękami w kieszeniach i głową opuszczoną. Jak ktoś, kto już nie ma modlitw do odmówienia.
– Jakiś cud, że nie siedzisz z herbatą – rzuciłam, podchodząc.
Podniósł głowę. Nie wyglądał na zaskoczonego. Może też nie mógł spać. Może też szukał powietrza, którego w tym mieście ostatnio brakowało.
– Już mi się znudziła – powiedział cicho. – Jak wszystko ostatnio.
Usiadłam obok, ale z daleka. Jak obcy, którzy przez przypadek trafili na tę samą ławkę.
– Myślisz, że jesteś jedyny? – zapytałam. – Że tylko tobie się świat rozpada w środku?
Spojrzał na mnie uważnie. Pierwszy raz nie jako ksiądz. Jako facet. Jako ktoś, kto nosi w sobie coś takiego, że aż ciężko oddychać.
– Każdy z nas czegoś szuka – powiedział powoli. – Ja szukam Boga. Ty może… prawdy. I może to to samo.
Zamknęłam oczy. Nie chciałam słyszeć tych słów. A jednocześnie – potrzebowałam ich jak nigdy. Wtedy, bez myślenia, po prostu położyłam dłoń na jego dłoni. Cicho. Bez gestu. Po prostu ludzki dotyk. On nie drgnął. Nie złapał mnie. Nie odsunął się. Tylko patrzył przed siebie. Rozumiałam go.
W tym momencie coś między nami ruszyło. Coś niewidzialnego. I cholernie niebezpiecznego.
Zaczęły się plotki
Najpierw były spojrzenia. Potem szepty. W końcu konkretne zdania, rzucane za plecami, ale wystarczająco głośno, żeby dotarło.
– No i proszę, czarna koszula, ale serce jak u każdego.
– Tak to jest, jak się za dużo herbatki z jedną kelnerką wypije.
Klientów było mniej. Kawy zostawały nietknięte. Anka przestała się śmiać, gdy wchodziłam do szatni. Nawet szefowa powiedziała mi na ucho:
– Marta, ty się lepiej pilnuj. Ludzie gadają. A to jedyna taka kawiarnia w miasteczku.
Nie pytałam, kto puścił plotkę. W takim miejscu to i tak bez znaczenia. Wystarczy, że ktoś widział nas wtedy – późnym wieczorem w parku. Albo wcześniej, jak się do siebie odzywaliśmy trochę… za miękko.
W domu było gorzej. Kinga praktycznie ze mną nie rozmawiała. Tylko patrzyła jak przez szybę. W końcu wybuchnęła. W kuchni. Nagle. Bez ostrzeżenia.
– Musiałaś to zepsuć, prawda? Jak zawsze.
– Co ty wygadujesz? – odwróciłam się do niej.
– Ludzie gadają. Wszyscy gadają! Widzieli cię z nim! Z księdzem! Naprawdę musisz się ładować wszędzie, gdzie cię nie chcą?
Zatkało mnie. Szukałam w sobie słów, obrony, jakiegoś: „to nie tak”.
Ale ona już krzyczała:
– On był jedynym dorosłym, który mnie słuchał! A ty musiałaś to rozwalić. Zawsze musisz wszystko zniszczyć!
Trzasnęła drzwiami. A ja zostałam, z mokrą ścierką w ręce i gardłem ściśniętym tak, że nie mogłam oddychać.
Nie poszłam wtedy do księdza Pawła. Nie szukałam go. I on też nie przyszedł. Może wiedział, że wszystko właśnie zaczęło się walić.
Skończyło się, zanim się zaczęło
Nie przyszedł więcej do kawiarni. Najpierw myślałam, że po prostu potrzebuje czasu. Może zniknął na parę dni, żeby przeczekać burzę. Ale tydzień później przyszedł do kawiarni ktoś z parafii. Kobieta z urzędu, zawsze w beżowym płaszczu.
– Słyszała pani? Ksiądz Paweł został przeniesiony. Z dnia na dzień. Podobno do jakiejś parafii pod Poznaniem – powiedziała to tak, jakby mówiła o pogodzie. – Szkoda, sympatyczny był. Ale wie pani, jak to jest…
Tak. Wiedziałam. Zostawił mi list. Nie w kawiarni. Nie w skrzynce. Znalazłam go kilka dni później w notesie zamówień, między kartkami z wypisanymi numerami stolików i ilością cukru do latte. Rozpoznałam charakter pisma od razu.
„Marta. Wiem, że nie powinienem. Ale chcę, żebyś wiedziała. Twoje pytania, twoje gniewne spojrzenia – były prawdziwsze niż niejedna modlitwa. Nie wiem, czy mam prawo mówić ci cokolwiek, ale chcę, żebyś wiedziała, że twoja obecność… nauczyła mnie więcej niż seminarium. I więcej niż dziesięć lat kazań. Nie szukaj mnie. Może jeszcze kiedyś wypijesz za mnie herbatę”.
Czytałam to już dziesiąty raz, siedząc przy pustym stoliku pod oknem. Tam, gdzie zwykle siedział. Przypominał mi się, jak poprawiał kubek, zawsze o ten sam kąt. Jak patrzył za okno, jakby tam naprawdę ktoś miał odpowiedzieć.
Nie wiedziałam, czy coś się jeszcze z tego odbuduje. Może nie. Ale za to pierwszy raz od lat czułam, że ktoś mnie widział. Nie przez zasłonę obowiązków, nie przez matczyną etykietkę, nie przez pogłoski. Po prostu – mnie.
Marta, 38 lat
Czytaj także:
- „Chodziłam do kościoła, żeby poczuć, że żyję. Odmawiałam różaniec w majówkę, ale wypatrywałam tylko księdza wikarego”
- „Młody księgowy zawrócił mi w głowie, a potem zostawił z bałaganem w papierach. Być może też z brzuchem”
- „Zaprosiłam faceta na randkę, a on był przyspawany do telefonu. Liczyłam na słodki finał, a nie maraton trendów z TikToka”