Reklama

Asia, moja synowa, to z jednej strony miła i uczynna dziewczyna. Zawsze zaoferuje pomoc i wsparcie, zabierze się do pracy, kiedy widzi, że ktoś nie daje rady sam, a do tego jest wykształcona, samodzielna i bystra. Można by pomyśleć, że to idealny materiał na synową, prawda? Tego się już nasłuchałam od krewnych.

– Ale ta Karola Asia jest fajna. Pewnie się cieszysz, że trafiło ci się takie złoto, zamiast jakiejś naburmuszonnej panny, co to tylko by leżała i pachniała?

– Tak, tak... – odpowiadałam zwykle niemrawo, co budziło konsternację pytających, bo przecież co może mi się nie podobać w Asi.

Synowa zachowuje się jak poganka

Prawda była taka, że Asia miała jedną fundamentalną wadę: była niewierząca, a wręcz gorliwie wojująca z kościołem. Niby to tylko jedna cecha, ale dla mnie przyćmiewała wszystkie jej zalety. Syna wychowałam po katolicku i nie wyobrażałam sobie, żeby miał żyć inaczej. A tu przyszła Asia i zaczęła wprowadzać swoje zmiany. Najpierw przestali chodzić do kościoła, a potem oznajmili, że ich ślub na pewno nie odbędzie się w kościele. Zaprosili na salę weselną urzędnika i cała ceremonia trwała... siedem minut. Tak, dokładnie. Połowa gości nawet nie dotarła do samej przysięgi.

– Dobrze, że fotograf zdążył w ogóle uwiecznić ten moment... – mruknęłam do męża tuż po ślubie.

Nie bądź dziś złośliwa, Wandzia – ostrzegł mnie. – Ale masz rację, trwało to sekundę i nawet nie było podniosłe. Ot, zwykła urzędowa formułka.

– Trudno... Uśmiechaj się – szturchnęłam go, bo akurat podchodził do nas wspomniany fotograf.

Przeżywaliśmy, że to wszystko tak wyglądało, ale nie mieliśmy na to wpływu. Karol był dorosły, podejmował własne decyzje i nie mogliśmy niczego zrobić. Niechętnie, ale jakoś się z tym pogodziliśmy – dopóki nie urodziło się pierwsze dziecko. Antosia była szczęściem całej rodziny: roześmiana, kochana, dobra. Aż serce mnie bolało na myśl, że takie kochane dziecko nie może zostać ochrzczone...

– Ale Karol, co wam szkodzi? Przecież i tak wprowadzicie jej jakieś katolickie zwyczaje: choinkę, święta... Ochrzcij ją, proszę – błagałam.

– Mamo, nie ma opcji, żebym podjął taką decyzję za plecami Asi. Zdecydowaliśmy obydwoje: nie będziemy chrzcili dzieci, chyba że dorosną i same sobie tego zażyczą – odpowiedział.

– Ale z ciebie pantofel się zrobił, synu – zarechotał mój mąż.

– Pantofel, bo szanuję zdanie mojej żony i nie daję się manipulować rodzicom? – zauważył kwaśno.

– Oj, daj spokój! Przecież my dla ciebie chcemy tylko dobrze. Tak samo dla Antosi – odparłam.

– Mamo, decyzja podjęta. Jakieś tradycje zachowamy, ale reszta będzie zależeć od Antosi, jak dorośnie.

– Ale skąd ona ma poczuć potrzebę wiary, jeśli nikt nie będzie jej wystawiał na styczność z kościołem? Jak się czegoś całe życie nie ma, to się nie czuje braku – argumentowałam.

– Nie będę na ten temat dalej dyskutował.

I poszedł sobie. Po raz kolejny to my musieliśmy odpuścić.

To było pomieszanie z poplątaniem

Wychowywanie dziecka w takim duchu było dla mnie niezrozumiałe. Z jednej strony była choinka i dostawała prezenty, ale z drugiej nikt nie opowiadał jej, dlaczego w ogóle gromadzimy się wokół drzewka i obchodzimy takie święto.

– Może warto by jej chociaż wytłumaczyć, że jesteśmy tu dziś, bo narodził się Jezus? – zapytałam któregoś razu.

Mina mojej synowej od razu stężała.

Nie wszyscy w to wierzą, więc dlaczego mamy jej to mówić? – zaczął od razu defensywnie Karol.

Nadąsałam się i cała atmosfera od razu siadła. Postanowiłam więcej nie wracać do tematu. Sama któregoś dnia zabiorę Antosię do kościoła, pokażę jej tradycje. Niech przynajmniej je pozna! Dobrze, że chociaż nadal spotykamy się na świątecznych wieczerzach, że dzieje się coś odświętnego, a nie siedzimy w dresach przed telewizorem udając, że świąt w ogóle nie ma – jak to teraz robią niektórzy niewierzący. Albo jeszcze lepiej – mogliby przecież wyjechać na święta do jakiegoś egzotycznego kurortu i w ogóle odebrać mi szansę spędzania tych ważnych dni z wnuczką.

Tego było już za wiele

Jak mówiłam, nie zamierzałam się więcej mieszać, ale potem nadeszła Wielkanoc. Postanowiłam, że nie będę komentować wyborów syna i synowej, ale przed Wielkanocą dowiedziałam się czegoś, co zupełnie mnie zszokowało.

– Dobrze, to przynieście święconkę i przyjdźcie do nas na jedenastą – zapowiedziałam synowej kilka dni przed Wielką Niedzielą.

Nie będzie święconki, mamo, nie idziemy w tym roku z koszyczkiem – odparła spokojnie Asia.

– Jak to?! – oburzyłam się.

Już czułam, że zaraz usłyszę jakiś nowy wymysł i jego durnowate wytłumaczenie.

To obłuda. Nie wierzymy, więc dlaczego mamy święcić koszyczek?

– Żeby dziecko zobaczyło, że tak można, że niektórzy ludzie tak robią!

To kiedyś mama ją zabierze, jak będzie chciała, my nie idziemy – podkreśliła.

No nie, tego już za wiele! Teraz święconka, a zaraz nie będzie też choinki, śpiewania kolęd, niczego!

– Asiu, nie przesadzasz trochę? – zapytałam.

Synową, niestety, tylko wzburzyło moje pytanie.

– Nie, nie przesadzam, mamo. To bardzo przemyślana decyzja i nie uważam, żebym musiała się z niej spowiadać. Ja cię nie wypytuję, dlaczego wierzysz, dlaczego nie przeszkadzają ci te wszystkie paskudne rzeczy, których dopuszcza się ta instytucja, dlaczego przymykasz oko na tak wiele nadużyć – wściekle wyrzucała z siebie słowa.

– Kochana, ja wszystko widzę, ale to jest poza moją wiarą. Moja wiara to ja i Bóg. To nadaje życiu sensu, sprawia, że mamy się do kogo zwrócić, nawet kiedy zostajemy zupełnie sami, daje nam jakieś poczucie celu. Uważam po prostu, że to coś pięknego i bardzo wartościowego. Nie warto, żeby polityczne przekonania zasłaniały nam to, co jest naprawdę istotne. A przede wszystkim, odbierały szansę na to dla Antosi – powiedziałam możliwie jak najbardziej spokojnie.

– Dziękuję za wykład, ale jak powiedziałam wcześniej, decyzję podjęłam świadomie. Nie musi mnie mama pouczać i traktować protekcjonalnie – rzuciła, po czym się rozłączyła.

Jak to: bez koszyczka na Wielkanoc?

Przestraszyłam się. Jeśli nasz konflikt tak eskalował, to czy w ogóle przyjdą do nas na święta? Od kilku dni siedzę jak na szpilkach i zastanawiam się, czy nie przesadziłam. Ale z drugiej strony powiedziałam samą prawdę. Uważam, że Asia i Karol zachowują się głupio, że odbierają dziecku szansę na pogłębienie duchowości przez swoje powierzchowne przekonania.

Wielkanoc już jutro, a telefon cały czas milczy.

Dobrze im powiedziałaś, w końcu ktoś musiał ich skonfrontować z tym, co naprawdę robią – pocieszał mnie mąż.

– Może i tak, ale na co mi to, skoro jedynym efektem będzie to, że jeszcze bardziej się od nas odsuną? – martwiłam się.

– Jeśli odsuną się od kochającej matki i babci tylko dlatego, że ma inne poglądy niż oni, to świadczy o nich, a nie o tobie, kochanie.

– Obiecałam sobie, że nie będę się wtrącać i powinnam była się tego trzymać. Po prostu mnie to zdenerwowało... Święta bez święconki! Co z tego, że niby je obchodzą, kiedy te wszystkie doświadczenia są puste, zupełnie pozbawione duchowej głębi, sensu?! – wściekłam się znowu.

Wychowają dziewczynę na pogankę i tyle z tego będzie – podsumował.

– Ale...

Nie mamy na to wpływu – przerwał mi. – Możemy i uważam, że powinniśmy im mówić, co na ten temat sądzimy. Ale finalnie to oni podejmują decyzje.

– Czyli co?

– Czyli wcale nie uważam, że nie powinnaś się wtrącać. Ale powinnaś się pogodzić z tym, że możesz niczego nie osiągnąć – podsumował.

Cóż, mój mąż chyba ma rację. Ale ja jednak zadzwonię zaraz do Karola i powiem mu, że zaproszenie na śniadanie jest nadal aktualne. I że obiecuję uszanować ich zdanie, jeśli oni uszanują, że ja mam swoje i będę je wyrażać. Muszę próbować, bo taka jest moja rola jako dobrej wierzącej. Ale oni wcale nie muszą tego słuchać – chociaż naprawdę mam nadzieję, że w końcu posłuchają...

Wanda, lat 54


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama