Reklama

Kiedy zmarł mój Władek, świat zamilkł. Każdego ranka budziłam się w tym samym domu, siadałam do tej samej herbaty i wyglądałam przez to samo okno, czekając na coś, co nie nadchodziło. Dni zlewały się w jeden wielki przecinek. Kiedyś marzyłam o scenie, o światełkach, o muzyce. Ale Władek zawsze mówił, że „tańce to nie dla niego”. Szłam za nim, aż w końcu zgubiłam siebie. Teraz, po latach, usłyszałam o kursie tańca w domu kultury. Serce zabiło mi szybciej. Wnuczka poklepała mnie po ramieniu, mówiąc, że jestem „super”.

A ja… zapisałam się

Weszłam do sali, czując, jak kolana miękną mi z nerwów. Drewniana podłoga skrzypiała cicho pod stopami kursantów. Wszędzie pachniało kurzem i jakimś tanim odświeżaczem powietrza o zapachu cytrusów. Rozglądałam się, szukając twarzy choćby odrobinę bardziej zagubionej niż moja. I wtedy go zobaczyłam – stał pod ścianą z rękami skrzyżowanymi na piersi, w za dużej marynarce i minie jakby przyszedł tu przez pomyłkę.

– Szukam partnerki – powiedział instruktor, energiczny chłopak w moim wieku… no, przynajmniej w duszy.

– Pani? Może z panem Stefanem?

Stefan westchnął teatralnie, ale ruszył w moją stronę.

– Pani na pewno tańczy, jakby się pani urodziła na parkiecie, ja... raczej na sztywnym dywanie – burknął, zanim jeszcze zdążyliśmy się przywitać.

– To dobrze – odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć. – Poćwiczymy razem. Ja nauczę pana parkietu, pan mnie może życia.

Zaczęliśmy próbować kroki. On mylił stronę, ja śmiałam się nerwowo. Kilka razy nadepnął mi na palce, aż syknęłam, a on zbladł.

– Może powinnam była zostać przy sudoku – mruknęłam.

– Albo ja przy telewizji – odburknął.

I wtedy nasze oczy się spotkały. W jego spojrzeniu było coś… znajomego. Nie tylko frustracja, ale i żal. Jakby oboje przyszliśmy tu nie tylko dla tańca. Może z nudów, może z potrzeby dotyku, może z nadziei, której wstydziliśmy się przyznać. Poczułam, że ten kurs nie będzie tylko o krokach i obrotach. Że coś się właśnie zaczyna.

Z tygodnia na tydzień nasze ruchy stawały się bardziej płynne, a rozmowy – coraz dłuższe. Stefan przestał burczeć pod nosem i zaczął się nawet czasem uśmiechać. W przerwach siadaliśmy na ławkach przy oknie, sącząc wodę z plastikowych butelek i wspominając dawne czasy.

– Moja żona tańczyła pięknie – powiedział kiedyś, nie patrząc na mnie. – Ale zawsze ze swoją przyjaciółką. Mnie ciągnęła na parkiet raz, może dwa. I dobrze, że nie więcej – dodał z wymuszonym śmiechem.

– Mój mąż nawet tego nie próbował. Zawsze mówił, że taniec to fanaberia – westchnęłam. – A ja… ja miałam kiedyś marzenie o scenie. Tyle że życie mnie z niej szybko ściągnęło.

– Myślałem, że wszystko, co ważne już przeżyłem – powiedział nagle. – A teraz tańczę rumbę z kobietą, która zna się na parkiecie lepiej niż prowadzący.

– A ja myślałam, że nic więcej mnie nie czeka – odpowiedziałam, patrząc mu w oczy. – A tu… pan i rumba.

Uśmiechnął się nieśmiało

Od tamtej pory tańczyło nam się lżej

Czasem jego dłoń zatrzymała się na moim biodrze dłużej niż trzeba było, a ja nie protestowałam. Czułam się dziwnie… młodsza? A może po prostu żywa.

W domu łapałam się na tym, że myślę o nim. O jego szorstkim głosie, o spojrzeniu pełnym jakiegoś smutku. Byłam wdzięczna każdej nadchodzącej środzie – bo oznaczała kolejną próbę, kolejny obrót, kolejny uśmiech. Wróciłam do życia tanecznym krokiem, a Stefan… on chyba szedł tuż za mną.

– Mamo, ty chyba nie mówisz poważnie – Marta uniosła brwi, odkładając filiżankę z herbatą. – Kurs tańca? Ty? Z jakimś obcym facetem?

– Nie obcym – poprawiłam spokojnie. – Nazywa się Stefan. Miły człowiek. I dobrze tańczy.

– Mamo, przecież ty masz swoje lata. To nie czas na… na szaleństwa – dodała ciszej.

Zabolało mnie to bardziej, niż chciałam przyznać. Przez chwilę miałam wrażenie, że znowu jestem małą dziewczynką, której ktoś mówi, że coś jej nie wypada.

– To właśnie przez te lata nie mogę dłużej czekać! – wyrzuciłam. – Po co mam siedzieć i czekać, aż wszystko się skończy?

W oczach Marty pojawiło się coś, czego nie umiałam nazwać.

Może obawa. Może niezrozumienie

Kilka dni później zauważyłam, że Stefan jest inny. Mniej mówił. Tańczył mechanicznie, nie patrzył mi w oczy. Po zajęciach podszedł tylko na chwilę.

– Chyba muszę odpuścić. Andrzej… mój syn, on nie rozumie. Myśli, że się wygłupiam. Może ma rację.

Zrobiło mi się zimno, jakby ktoś wylał mi wiadro lodu na plecy.

– Rozumiem – powiedziałam cicho, ale nie rozumiałam. A przynajmniej nie chciałam.

Wróciłam do domu w milczeniu. Patrzyłam w lustro i próbowałam siebie przekonać, że to nic. Że to był tylko taniec. Ale coś we mnie pękało.
Czy byłam egoistką? Czy naprawdę nie powinnam się angażować? Czy starszym ludziom nie przysługuje już prawo do miłości, do bliskości?

Te pytania męczyły mnie całą noc. Ale jedno wiedziałam na pewno – nie chciałam wracać do tamtej ciszy, w której żyłam przez tyle lat. Już nie.

Stefana nie było. Sala taneczna wydawała się większa i zimniejsza niż zwykle. Stałam samotnie przy ścianie, udając, że sprawdzam buty. Wszyscy już byli w parach. Nawet pani Halinka znalazła kogoś na zastępstwo za partnera, który się przeziębił. A ja? Ja czułam się, jakby ktoś wyciął mi część dnia, która miała znaczenie.

Po zajęciach nie pojechałam od razu do domu. Wsiadłam do autobusu i pojechałam pod jego blok. Wspięłam się po schodach – bez planu, bez słów. Zadzwoniłam do drzwi. Otworzył w swetrze, którego nie widziałam wcześniej. Zaskoczony.

– Irena… Co ty tu…

Dlaczego cię nie było? – przerwałam mu. – Bo syn krzywo spojrzał? Bo komuś się wydaje, że w naszym wieku wolno tylko czekać na wnuki i pogodę w telewizji?

Zamilkł. Przesunął się, robiąc mi miejsce w drzwiach.

– Ja… nie wiem, co robię. Myślałem, że to tylko zabawa. Ale zaczęło mi zależeć. A jak zależy, to można tylko stracić, prawda?

Pokręciłam głową. Już nie chciałam tłumaczeń.

– Stefanie, ja chcę tańczyć. Z tobą. Bo nie mam czasu na czekanie. Już nie.

Patrzył na mnie chwilę. W jego oczach było coś nowego – może podziw, może ulga. A może jedno i drugie.

– To pani prowadzi?

– Tym razem – tak – uśmiechnęłam się przez łzy.

Nie potrzebowaliśmy więcej słów

Jego dłoń odnalazła moją. I wiedziałam, że jeszcze zatańczymy. Że to nie był koniec, tylko początek.

Dom kultury tętnił życiem jak nigdy. Sala ozdobiona była balonami i girlandami, głośniki cicho szumiały walcem, a kursanci krzątali się, poprawiając stroje i fryzury. Finał kursu. Dla wielu – po prostu pokaz. Dla mnie – coś znacznie więcej.

Stefan czekał przy wejściu, ubrany w garnitur, który z pewnością leżał lepiej niż na pierwszych zajęciach. Miał nową muchę – bordową. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.

– Gotowa?

– Od tygodni – odpowiedziałam, podając mu rękę.

Gdy zapowiedzieli naszą parę, sala ucichła. Muzyka popłynęła miękko. Klasyczny walc. Zrobiłam pierwszy krok, potem on. Wirując po parkiecie, nie słyszałam już komentarzy z publiczności. Byliśmy tylko my – Stefan i ja, nasze spojrzenia, dłonie, które nie chciały się puścić, nasze serca bijące w rytmie muzyki.

Nie zatańczyliśmy idealnie. Był jeden "potknięty" krok, jedno za późno wykonane obrócenie. Ale nie miało to znaczenia. W naszym tańcu była radość, była odwaga, było życie.

Kiedy muzyka ucichła, prowadząca poprosiła nas, byśmy zostali na środku. Zaskoczyło mnie to, ale wtedy Stefan wyjął coś z kieszeni. Małe pudełko. Otworzył je i powiedział tylko:

– Skoro już i tak tańczymy przez życie… to może zatańczmy do końca?

Sala wybuchła oklaskami

Ktoś zapłakał. Wnuczka rzuciła kwiaty. A ja… ja powiedziałam „tak”.

Tego dnia nie tylko zakończyliśmy kurs. Tego dnia zaczęliśmy coś zupełnie nowego. Coś, na co – jak się okazało – nigdy nie jest za późno.

Przyjęcie było skromne, ale pełne ciepła. W ogrodzie za domem mojej sąsiadki poustawiano stoły, a na nich domowe ciasta, słoiki z kompotem i bukiety z polnych kwiatów. Słońce łagodnie chowało się za drzewami, a rozmowy toczyły się sennie i spokojnie, jakby wszyscy wiedzieli, że ten moment trzeba zachować jak najdłużej.

Stefan siedział obok mnie, trzymając mnie za rękę, jakby bał się puścić. Andrzej i Marta, choć początkowo spięci, w końcu się uśmiechnęli. Może zobaczyli w naszych twarzach coś, czego wcześniej nie rozumieli. Może zrozumieli, że miłość nie zna wieku.

– Babciu, to było jak w bajce – powiedziała moja wnuczka, wtulając się we mnie.

– Nie bajka, kochanie. Tylko życie, które wreszcie odważyło się zatańczyć – odpowiedziałam, głaszcząc ją po włosach.

W tamtej chwili pomyślałam o wszystkim, co minęło. O Władku, o ciszy, o porankach przy herbacie. O tych wszystkich latach, które spędziłam, czekając na coś, co nie nadchodziło. A potem pomyślałam o Stefanie. O jego dłoni w mojej. O naszych krokach, które czasem się myliły, ale zawsze prowadziły do siebie.

Nie wiem, ile nam zostało. Ale wiem, że chcę tańczyć do końca. Że każdy obrót, każdy krok, nawet ten potknięty, z nim – ma sens.
Taniec był tylko początkiem. Każdy krok przybliżał mnie do życia, o którym bałam się marzyć. Dziś nie boję się już niczego. Bo tańczę z kimś, kto mnie trzyma, gdy się potykam. A to – jest więcej niż wszystko, o czym kiedyś śniłam.

Irena, 66 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama