„Moja córka nie ma prawa głosu we własnym domu. Musi tańczyć do melodii, jaką zagra jej teściowa”
„Od tamtej pory wszystko w ich domu było jakoś. Jakoś się przemilczało, jakoś się przełknęło, jakoś się posprzątało. Natalia, choć z dyplomem i pasją do psychologii, była tam tylko dodatkiem do dekoracyjnego synka. Zawsze z uśmiechem. Zawsze grzecznie. Zawsze... według reguł, których nie ustalała”.

- Redakcja
Zawsze byłam przekonana, że wychowałam moją córkę na silną i niezależną kobietę. Uczyłam ją, że ma prawo mieć swoje zdanie, podejmować własne decyzje i stawiać granice – również tym, którzy twierdzą, że chcą dla niej dobrze. A jednak, gdy patrzę na jej życie po ślubie, czuję wstyd i bezsilność. Widzę, jak każdego dnia coraz bardziej znika, przystosowując się do świata, który ktoś inny jej narzucił. Najgorsze jest to, że tym kimś nie jest jej mąż. To jego matka. Jej teściowa. Kobieta, która zbyt mocno wierzy, że wszystko wie najlepiej.
Cicha zgoda na szczęście
– Ależ pani ma szczęście, taka dobra rodzina, porządny chłopak – mówiła sąsiadka, poprawiając kwiaty w doniczce na balkonie. – Teraz to już może pani spać spokojnie.
Uśmiechnęłam się uprzejmie, choć coś mnie wtedy ścisnęło w żołądku. Mój zięć rzeczywiście był „porządny”. Pracowity, spokojny, nigdy nie podnosił głosu. I od samego początku bardzo uprzejmy wobec nas. Ale kiedy poznaliśmy jego rodzinę, coś mi nie pasowało. A konkretnie – jego matka.
Pani Stefania. Kobieta z wiecznie napiętą szczęką i wzrokiem, jakby kogoś oceniała, zanim jeszcze ten ktoś się odezwał. W ich domu nikt nie podejmował decyzji bez niej – nawet co będzie na obiad. Podczas zaręczyn usłyszałam od niej pierwsze „poradzimy sobie z waszą córką”. Pamiętam, że wtedy się roześmiałam, myśląc, że to żart. Teraz już wiem, że to było ostrzeżenie.
Kiedy Natalia przeprowadziła się do domu teściów, jeszcze wszystko było w porządku. Przynajmniej tak twierdziła.
– Mamo, oni są naprawdę fajni – zapewniała przez telefon. – A Stefania… no cóż, ma swoje zdanie, ale przecież każdy je ma, prawda?
– Tak, tylko że ty swoje jakoś rzadko wypowiadasz – odparłam.
– Bo po co? – ucięła. – Nie chcę robić zamieszania.
Nie robić zamieszania. Te trzy słowa powtarzała coraz częściej. I ja coraz rzadziej ją słyszałam. Znikała, jakby przestawała być sobą. Stała się kimś, kogo nie poznawałam.
Kto naprawdę rządzi?
Zadzwoniła do mnie w piątek wieczorem, jak zwykle tuż przed snem.
– Mamo, chciałam ci tylko powiedzieć, że jednak nie przyjedziemy w weekend.
– Jak to? Przecież planowaliście od miesiąca – próbowałam ukryć rozczarowanie.
– Wiesz… mama Krzyśka uznała, że lepiej będzie, jeśli pomożemy jej w ogrodzie. Trzeba przygotować wszystko na chrzciny małej Oliwki, tej córki jej siostrzenicy. A że mąż nie może jej odmówić…
– A ty?
– Co ja? Przecież nie zostawię go samego – westchnęła. – Poza tym… mamo, naprawdę nie rób z tego afery.
Nie zrobiłam. Chociaż coś we mnie krzyczało. Bo to nie pierwszy raz. I nie drugi. Od kiedy Natalia wyszła za mąż, coraz częściej jej „nie mogę” i „lepiej nie” pokrywały się z tym, co „zdecydowała teściowa”. Nawet święta już nie były nasze. Pierwszy raz Boże Narodzenie spędziliśmy osobno, bo „mama Krzyśka powiedziała, że w tym roku będzie duża wigilia, i że to ważne, żebyśmy byli z rodziną”. Z rodziną. A ja niby kim jestem?
Pamiętam, jak usiadłam wtedy z mężem przy stole i patrzyliśmy na puste miejsce.
– Nie chcę się narzucać – powiedział cicho, widząc mój smutek. – Ale mnie też boli, że ktoś traktuje naszą córkę jak pomoc domową z własnym dzieckiem. Wiedziałam, że nie tylko o pomoc chodzi. Stefania zarządzała jej życiem jak własnym notesem. I nikt nie miał prawa go wertować bez pozwolenia.
Żyła w złotej klatce
– Mamo, ale przecież nie mogę się wyprowadzić ot tak, bez powodu – szeptała mi do słuchawki, żeby nikt jej nie usłyszał.
– Aha – odpowiedziałam równie cicho. – A brak powietrza to według ciebie nie jest powód?
Siedziałam wtedy w kuchni, dłubiąc łyżeczką w zimnej herbacie, jakbym szukała tam rozwiązania. Natalia była już po pierwszym załamaniu. Po powrocie ze wspólnych wakacji z teściami, na które – oczywiście – „wypadało” pojechać, zadzwoniła do mnie wieczorem i popłakała się bez słowa. Dopiero po kilku minutach wyznała, że miała tam dosłownie zakaz wychodzenia sama z pokoju.
– Bo jak to wygląda, że mężatka chodzi sama po deptaku? – Stefania patrzyła na nią jak na podejrzaną. – Co, znudził ci się mąż? Tyle chłopów się kręci...
Nie chciałam uwierzyć. Ale ona nie zmyślała.
– I Krzysiek nic?
– Milczał. Powiedział tylko: „Mama jest przeczulona, nie przejmuj się, jakoś się dostosuj”.
Jakoś się dostosuj. Od tamtej pory wszystko w ich domu było „jakoś”. Jakoś się przemilczało, jakoś się przełknęło, jakoś się posprzątało po Stefanii. Natalia, choć z dyplomem i pasją do psychologii, była tam tylko dodatkiem do dekoracyjnego synka. Zawsze z uśmiechem. Zawsze grzecznie. Zawsze... według reguł, których nie ustalała. A ja mogłam tylko patrzeć, jak ktoś inny przestawia moją córkę po szachownicy życia. I zabrania jej grać własnymi figurami.
Kiedy matka milczy
Nie jestem z tych, co krzyczą w sklepie, że chleb jest za drogi. Nie wtrącam się, nie robię scen. Ale tego dnia, kiedy poszliśmy razem na urodziny Krzyśka, poczułam, że pęka we mnie coś, czego nie da się już skleić. Stefania podchodziła do gości jak generał. Wskazywała, kto gdzie ma usiąść, która sałatka jest „jej” i jaką muzykę wypada teraz włączyć. Natalia krzątała się w kuchni, kroiła ciasto, podawała tace i co chwilę sprawdzała, czy talerze są równo ułożone.
– Usiądź, dziecko – rzuciłam do niej cicho. – Nie jesteś tu w pracy jako kelnerka.
– Mama mnie prosiła – odpowiedziała zmęczonym głosem. – Wie, że potrafię lepiej ogarnąć takie rzeczy.
– A ty chcesz?
Spojrzała na mnie, jakby to pytanie nigdy nie przyszło jej do głowy. I wtedy Stefania do nas podeszła. Uśmiechnięta, z kieliszkiem w dłoni.
– Ależ ma pani dobrze wychowaną córkę! Żeby wszystkie były takie – zaśmiała się sztucznie. – Mój Krzyś ma szczęście. Taka cicha, taka grzeczna…
Taka urobiona, pomyślałam. Taka potulna, że nie słyszy już własnych myśli. Tylko cudze oczekiwania. Ale wtedy milczałam. Jak matka, która nie chce zepsuć święta. Jak matka, która nie chce, żeby córka się wstydziła. Milczałam, choć powinnam wstać i powiedzieć głośno: „Nie! Ona nie jest dla ciebie służącą!”. Tylko że moja córka nawet nie pomyślała, że ktoś mógłby to za nią powiedzieć.
Nie rozumiem tej kobiety
– Może napijemy się razem herbaty? – zaproponowała Stefania, kiedy przyszłam odwiedzić Natalię. – Krzyś z córką na spacerze, to możemy sobie porozmawiać.
Usiadłam niechętnie przy stole. Herbata pachniała rumiankiem i jakimś spokojem, którego w tym domu nie czułam. Stefania nalała mi do filiżanki z różowym kwiatem – cała jej zastawa była w pastelach, jakby chciała wszystkim wmówić, że tu jest miło, domowo, ciepło.
– Natalia to skarb – powiedziała, mieszając łyżeczką, choć cukru nie dodała. – Taka ułożona. Ale pani to już wie. Uczyłam ją tylko trochę, pani zrobiła z niej kobietę.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na parę unoszącą się z filiżanki i czekałam, co dalej.
– Krzyś potrzebuje kobiety, która będzie wspierać, nie rozpraszać. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale wiem, jak to jest, kiedy młode dziewczyny chcą wszystko po swojemu. A życie to nie bajka. Czasem trzeba się nagiąć, żeby było dobrze.
– A czyjej bajki słucha Natalia? – zapytałam spokojnie, choć w środku aż wrzałam.
Stefania uśmiechnęła się szerzej, jakby to pytanie było żartem.
– Naszej. Wspólnej. Przecież to dla jej dobra.
Zamilkłam. Wiedziałam, że jeśli teraz powiem za dużo, już nigdy nie zobaczę córki spokojnej. Ale jeśli nie powiem nic – nigdy nie zobaczę jej szczęśliwej. Gorzka była ta herbata. Może przez ten rumianek. A może przez prawdę, którą w końcu połknęłam bez cukru.
Czyim życiem ona żyje?
Przyszła do mnie kilka tygodni później, z walizką i dzieckiem na rękach. Nie mówiła wiele, tylko patrzyła na mnie tymi oczami, które pamiętałam z czasów, gdy jeszcze wierzyła, że wszystko jest możliwe.
– Nie pytałam ich o zgodę – powiedziała cicho, stawiając torbę przy progu. – Po prostu wyszłam.
Zamknęłam drzwi. Mocno. Symbolicznie. A potem po raz pierwszy od dawna przytuliłam moją córkę tak, jak wtedy, gdy była mała i nocą bała się burzy. Ona już się nie bała. Ale była zmęczona jak po długim marszu przez czyjeś pole minowe.
– Wiesz, mama… ja nie wiem, co dalej. Krzysiek nie zadzwonił. Może się cieszy, że nie musi już wybierać między mną a swoją mamą.
– A ty? – zapytałam. – Wiesz, co ty chcesz?
Pokręciła głową. I to było w porządku. Nie musiała wiedzieć. Wystarczyło, że wreszcie zaczęła pytać. Patrzyłam, jak karmi córkę, jak przytula ją do siebie i po raz pierwszy od dawna nie wygląda przy tym, jakby wykonywała rozkaz. Była w tym czułość. Taka prawdziwa. Nie ta, której ktoś od niej wymagał. Zrozumiałam wtedy coś ważnego. Że nie chodzi o to, by Natalia była taka, jaką ją chciałam widzieć. Chodziło o to, by w końcu była sobą. Choćby miała się mylić, gubić, wracać. Byle po swojemu.
Nie wiem, co będzie dalej. Ale dziś wiem, że moja córka wróciła do siebie. I to jest początek wszystkiego.
Elżbieta, 54 lata
Czytaj także:
- „Synowa woziła wnuka w wózku do 4. roku życia. Jednym zdaniem wyjaśniłam, dokąd prowadzą jej durne metody wychowawcze”
- „Córka wyjechała na wymianę studencką i nie widziałam jej przez rok. Przed ostatnim egzaminem zjawiła się z dzieckiem”
- „Mój mąż ma fioła na punkcie oszczędzania. Podliczył paragony i zrobił awanturę, że zbyt dużo zapłaciłam za czereśnie”

