Reklama

Nie sądziłam, że przyjdzie taki dzień, w którym nie będę w stanie zrozumieć, dlaczego moja synowa robi wszystko inaczej niż ja. Sama przed laty miałam trudne relacje ze swoją teściową. Przez pierwsze kilka lat naszego małżeństwa mieszkaliśmy w domu rodzinnym męża i to był najtrudniejszy czas w moim życiu. Z jego ojcem dogadywałam się znakomicie. To był naprawę kulturalny i życzliwy człowiek, którego polubiłam już podczas pierwszego spotkania. A matka? Z nią nigdy nie mogłam znaleźć wspólnego języka. Wszystko robiłam źle. Źle gotowałam, źle układałam szklanki w szafce, źle rozwieszałam pranie i źle prasowałam koszule mojego Karola. Ba, nawet ponoć źle głaskałam psa, którego niepotrzebnie rozpieszczałam. Ale było, minęło. I nie ma co wspominać.

Reklama

Nie chciałam być wścibską teściową

Obiecałam sobie jednak jedno. Że sama będę zupełnie inną teściową. Doskonale pamiętałam, ile nerwów kosztowały mnie wspólne lata z Zofią i nie chciałam, żeby żona mojego syna przeżywała to samo. Starałam się ze wszystkich sił, żeby nasze relacje były inne i nie wpływały na ich małżeństwo. Na szczęście, młodzi od razu zamieszkali oddzielnie. Początkowo wspólnie wynajmowali kawalerkę, później wzięli kredyt na własne mieszkanie. Nawet dorzuciliśmy im pokaźną sumę na wkład własny.

– Po to całe życie pracowaliśmy, żeby naszym dzieciom było lepiej. Lżej niż nam samym – mówiłam do mojego Karola, odkładając pieniądze na start dla naszej dwójki pociech.

– No przecież nam też pomogli moi rodzice. Początkowo mieszaliśmy z nimi i wszyscy byli szczęśliwi – ten mój mąż czasami jest naprawdę oderwany od rzeczywistości, twierdząc, że nasze wspólne mieszkanie z teściami było sielanką.

Jednak nie wyprowadzałam go z błędu. Po co niby miałam to robić? Przecież teraz nie ma to już większego znaczenia. Zawsze byłam zdania, że trzeba patrzeć w przyszłość, a nie przeszłość. Od początku starałam się, żeby moje relacje z Agatą były poprawne. Czy się z nią ze wszystkim zgadzałam? Oczywiście, że nie. Ale to ją wybrał mój syn. I to on miał sobie z nią układać codzienne życie, a nie ja. Mnie wystarczyły poprawne stosunki polegające na spotykaniu się podczas świąt, urodzin, imienin i niedzielnych obiadów. Oczywiście nie co tydzień.

Może gdybym baczniej przyglądała się ich życiu, wcześniej bym to zauważyła. Miałam jednak swoje sprawy. No i nie chciałam wyjść na wścibską teściową, która wszędzie musi wściubić nos, żeby dorzucić własne trzy grosze.

Nie dało się tego nie zauważyć

Agata od początku była nadopiekuńczą matką. Nad Bartusiem nie tylko się rozczulała. Ona na niego chuchała i dmuchała, zachowując się, jakby jej dziecko było z cukru. Początkowo byłam jednak przekonana, że to po prostu zwyczajna troska kobiety, która po raz pierwszy zostaje matką. Teraz dziewczyny o wiele bardziej rozkwilają się nad maluchami. Ale cóż, taki styl wychowania zapanował i mnie nic do tego.

Jednak mój wnuk rósł, a u nich w domu niewiele się zmieniało. Ja rozumiem, że niemowlak jest niesamodzielny i potrzebuje ciągłej uwagi matki. Ale z czasem naprawdę trzeba pozwolić dziecku na nieco większą samodzielność. Maluch musi poznawać świat, uczyć się właściwych zachowań. Bartek nie miał na to żadnych szans.

Skończył już cztery lata, a w odwiedziny do nas nadal był przywożony w wózku. To samo było podczas spacerów. Agata zapinała go pasami w tej jego spacerówce w paski, a on jedynie siedział, wpatrzony w otoczenie. Zupełnie jakby nie potrafił na własnych nogach odkrywać świata. Czteroletnie dziecko nie umiało normalnie chodzić. To naprawdę budziło poważne wątpliwości. Mój syn, w tym wieku, biegał jak szalony, bawił się, poznawała świat. A Bartek? Bartek nic nie robił samodzielnie.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Był piękny, słoneczny poranek, pełen zapachu wiosny. W ogrodzie w końcu zakwitły pierwsze tulipany, a w powietrzu czuć było zapowiedź ciepłych dni. Jak zawsze, od samego rana postanowiłam zrobić coś dla siebie. Siedziałam przy kawie na tarasie i podziwiałam zieleń w ogrodzie. Wtedy usłyszałam dźwięk kółek toczonych po żwirowej ścieżce. To była oczywiście moja synowa wioząca wnuka w tym samym wózku, który widywałam przez ostatnie trzy lata.

Zdobyłam się na odwagę

– Cześć mamo – zawołała, uśmiechając się do mnie.

Ale ten uśmiech obejmował wyłącznie usta. Oczy miała smutne. Bardzo smutne. Wyraźnie dostrzegałam w nich zmęczenie. I to nie było zwyczajne zmęczenie. No wiecie, takie pracą, nadmiarem obowiązków, marudzącym przez cały dzień dzieckiem. To zmęczenie, które przychodzi, kiedy coś nie idzie po naszej myśli, a my nie wiemy, jak to naprawić.

– Cześć Agatko – odpowiedziałam, robiąc im miejsce obok siebie. – A Bartek nadal w wózku? – zapytałam, chociaż doskonale znałam odpowiedź.

Agata spojrzała na mnie z lekką obawą.

– Tak, mamo.On jeszcze nie jest gotowy do samodzielnego chodzenia. Wiesz, to jest duży krok. Muszę mieć pewność, że nie upadnie, że nie rozbije sobie kolan, że nic mu się nie stanie. Nie chcę ryzykować – w jej tonie poczułam wyraźne zniecierpliwienie.

Tak jakby nie tylko odpowiadała na moje proste pytanie, ale broniła swojego wyboru. Jakby oczekiwała, że zrozumiem jej dziwne zachowanie względem dziecka. Wiem, że miałam się nie wtrącać. Jednak w tym momencie już zwyczajnie nie wytrzymałam. Przestałam się powstrzymywać i wygarnęłam jej to, co chciałam od bardzo dawna.

– Ale przecież on ma już cztery lata. Cztery! Każde dziecko w tym wieku biega po podwórku. Nie zauważyłaś tego? – wiem, że mój ton był niezbyt delikatny, ale naprawdę ta sytuacja nie była normalna.

Doszłam do wniosku, że muszę coś z nią zrobić, bo czas mijał. Później mogłam sobie nie darować tego, że nie interweniowałam we właściwym momencie. Tak naprawdę jednak w moich słowach było więcej smutku niż złości. Patrzyłam na tego chłopca, który zamiast biegać, spędzał czas w wózku. Uśmiechał się do mnie, ale w jego oczach było coś, co mnie niepokoiło. Coś, co mówiło, że on nie jest gotowy na to, co go czeka. A czas mijał błyskawicznie. W tym wieku zawsze tak mija.

Agata usiadła obok mnie. Jej twarz wyrażała zmieszanie, jakby walczyła z własnymi wątpliwościami. W końcu zaczęła przemowę:

– Wiesz, mamo… może masz rację, ale boję się. On jest taki wrażliwy. Tylko w wózku czuje się bezpiecznie. Jak mam go zmusić, żeby sam chodził? Skoro on nawet w domu boi się zrobić kroku?

Czy ona naprawdę w to wierzy?

Spojrzałam na nią uważnie. Kiedyś była tak pewna siebie. A teraz… Teraz miałam wrażenie, że obok mnie siedzi mała i bardzo zagubiona dziewczynka, a nie dorosła kobieta, która niegdyś naprawdę potrafiła bronić własnego zdania. Co się z nią stało? Co sprawiło, że zamknęła swoje dziecko w takiej bańce? Dlaczego nie dawała mu szansy na samodzielność?

– Agata – powiedziałam powoli, starając się wybierać odpowiednie słowa, żeby jej nie spłoszyć. – Nie chodzi o to, żeby go zmuszać. Trzeba mu jednak pozwolić mu na to, żeby sam się uczył.

Ale on jest jeszcze przecież taki mały – wydukała drżącym głosem.

– Nie jest mały. Bartuś jest już duży. Ty kiedyś uczyłaś się chodzić i on też musi to zrobić. To jest normalne. I to jest dla niego dobre – mówiłam do niej jak do dziecka, bo wiedziałam, że teraz akurat tego potrzebuje.

On jest taki wrażliwy, lękliwy – zawiesiła głos, ale ja kontynuowałam:

– Dzieci nie boją się świata, dopóki my nie nauczymy ich tego lęku. Kiedy nie pozwalamy im stawiać samodzielnie kroków, nie uczymy ich, jak radzić sobie z trudnościami. A świat nie jest bezpieczny jak ten wózek. To, że nie widzisz tego teraz, nie znaczy, że tak nie będzie kiedyś – może i mówiłam nieco podniośle, ale chciałam, żeby wreszcie zrozumiała powagę sytuacji.

Agata zamilkła. Z jej twarzy zniknął uśmiech. Była w niej obawa, ale też jakiś cień zrozumienia. Czułam, że dotknęłam czegoś, co było jej bliskie, ale o czym nie chciała głośno mówić.

W końcu odezwała się:

– Ale co, jeśli on się przewróci? Co, jeśli nie będzie wiedział, jak poradzić sobie z tym wszystkim?

– Jeśli się przewróci, to wstanie. Dziecko potrzebuje wyzwań – odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie. – Takich, które są dostosowane do jego wieku. Jeśli będziesz go dalej trzymać w tej bańce, nie nauczy się, jak poradzić sobie w świecie, który jest nieprzewidywalny. A życie właśnie takie jest. Z pełnym zaufaniem i odwagą wstajemy, gdy się przewrócimy. A Bartek… on nie miał jeszcze szansy się przewrócić. Nie możesz wiecznie chronić go przed tym.

Bartusia roznosi energia

Milczała przez chwilę. A potem wstała, wyciągając rękę, żeby przejść z wózkiem do ogrodu. Spojrzała na mnie, a w jej oczach dostrzegłam coś, czego wcześniej nie widziałam – zrozumienie, a może strach, że czas naprawdę mija.

– Masz rację, mamo. Może boję się go wypuścić. Może boję się, że świat go skrzywdzi, a ja nie będę mogła nic zrobić. Ale to ty masz rację. On musi sam wyjść na zewnątrz, a ja tylko muszę mu na to pozwolić.

Wiedziałam, że to początek zmiany. Chociaż obie miałyśmy świadomość, że to nie będzie łatwe. Ale musiałyśmy pamiętać, że czas nie czeka na nikogo. On ucieka. Dziecko rośnie i tego nie da się zatrzymać.

Wkrótce Bartek stanął na trawie, trzymając moją dłoń. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, a ja wiedziałam, że ten mały krok będzie pierwszym z wielu. Nie tylko w nauce chodzenia, ale i życia. Z kroków, które uczynią go silnym i niezależnym człowiekiem.

– Babciu. Będę biegać – powiedział nasz czterolatek, jakby zrozumiał wszystko, o czym przed chwilą mówiłyśmy.

Uśmiechnęłam się szeroko, głaszcząc go po głowie.

– Oczywiście, że możesz biegać. Niedługo pokażesz światu, co potrafisz.

Teresa, 61 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama