Reklama

Z Łukaszem poznaliśmy się na studiach. To były piękne czasy. Człowiek niby już był dorosły, ale jeszcze nie miał na głowie tych wszystkich obowiązków dnia codziennego, które pojawiły się z czasem. Do stancji dorzucali się rodzice, wpadające co miesiąc stypendium dawało kasę na własne przyjemności, a sesje były tylko dwa razy w roku.

Mogliśmy więc spokojnie się uczyć, a przy okazji doskonale bawić. Z Łukaszem spędzaliśmy wtedy wspólnie mnóstwo czasu. Chodziliśmy do kina i naszych ulubionych knajpek, na kręgle czy drinki. Spotykaliśmy się ze znajomymi, a weekendy spędzaliśmy bardzo aktywnie. Koncerty, wyjazdy w plener, grille i ogniska, pikniki, wycieczki rowerowe, wspinanie się na ściance. Spróbowaliśmy nawet skoków ze spadochronem.

A potem… Potem przyszło nieco bardziej dorosłe życie. Pierwsze poważne prace, konieczność wykazania się przed szefostwem, nadgodziny, kredyt na własne mieszkanie, spłacanie rat. Nadal jednak się kochaliśmy i nie widzieliśmy świata poza sobą. Nadal zachowaliśmy naszą młodzieńczą spontaniczność. Ba, przecież nadal byliśmy młodzi.

Nasz ślub był najpiękniejszym dniem mojego życia. Wymarzonym. To było kameralne przyjęcia dla rodziny i najbliższych przyjaciół, ale każdy detal był dokładnie taki, jak sobie zaplanowałam. Suknia w stylu boho, wianek z kwiatów zamiast welonu, przyjęcie w pięknej sali restauracyjnej udekorowanej mnóstwem roślin, tort z pysznym kremem malinowym. No i pierwszy taniec w rytmie mojej ukochanej piosenki „Ten stan” Sanah. Dla mnie po prostu bajka.

Nigdy się nie nudziliśmy

Myślałam, że tak już będzie zawsze. Owszem, zdawałam sobie sprawę z tego, że każdy dzień nie może być romantyczny. Jest praca. Jest codzienność. Są domowe obowiązki, choroby, gorsze dni. Ale nadal byliśmy zgodni i stanowiliśmy dla siebie wsparcie.

Piątkowe wieczory były naszym prawdziwym rytuałem. Już od rana nie mogłam doczekać się, żeby zamknąć służbowy laptop i wrócić do naszego mieszkania. To wtedy wychodziliśmy na fajne filmy do kina lub romantyczne kolacje do przytulnych knajpek. Albo przygotowywaliśmy coś pysznego i spędzaliśmy czas w domu. Robiliśmy sobie wieczory filmowe z komediami lub kryminałami, przygotowywaliśmy wspólne kąpiele, graliśmy w planszówki, jedliśmy kolacje przy świecach, tańczyliśmy w naszym niewielkim salonie. Po prostu cieszyliśmy się sobą.

W weekendy często planowaliśmy wyjścia, wycieczki rowerowe czy wypady za miasto. Było cudownie. Ale potem pojawili się… oni. I nagle wszystko się zmieniło.

Wyskoczę tylko na jedno piwko z chłopakami – mówił teraz Łukasz w piątek, a czasami i w środę.

W piątek. W nasz dzień. Wiem, wiem. Partnerzy nie mogą spędzać ze sobą każdej wolnej chwili. Dlatego początkowo mu odpuszczałam. „Niech wyjdzie, rozerwie się nieco, poszaleje. Należy mu się po całym tygodniu pracy” – myślałam.

Wszystko się zmieniło

To jednak zaczęło się coraz częściej powtarzać. Zniknęły gdzieś nasze piątkowe rytuały. Wspólne wypady za miasto, wycieczki rowerowe, wyjścia na rolki do parku, czy chociażby niedzielne spacery – odeszły w zapomnienie. Mój mąż nie miał na to wszystko czasu.

– To tylko turniej FIFA z Tomkiem. Wrócę przed północą – rzucał w sobotę.

Idziemy na mecz, nie wiem, o której wrócę – oznajmiał w niedzielę.

– Karol ma urodziny, umówiliśmy się w pubie – oznajmiał mi w piątek rano.

– Bartek ma nową grę, koniecznie musimy ją wypróbować – dodawał w środę.

Dla mnie zostawało już niewiele czasu. Owszem, spotykaliśmy się rano przy kawie, na wspólnych zakupach czy obiadach po powrocie z pracy. Ale to były zwyczajne chwile wyrywane od codziennych obowiązków. A mnie marzyło się coś ekstra. Tak jak dawniej. Ale mój mąż wiecznie miał inne plany.

Z czasem zaczęłam się czuć jak dodatek do jego życia. Praktyczny i potrzebny, ale nudny i bez wyrazu. Wieczorami zostawałam sama, przewijając zdjęcia z cudzych randek na Instagramie. I tak, może to dziecinne, ale zaczęłam się porównywać z naszymi znajomymi.

Postanowiłam to zmienić

Pewnego wieczoru, po trzecim z rzędu samotnym weekendzie, usiadłam z orzeszkami i kieliszkiem wina przed telewizorem. Włączyłam jakiś serial, ale akcja zupełnie mnie nie wciągała. Czułam się samotna i rozgoryczona. Pół butelki później powiedziałam do siebie:

Dość. Koniec z tym.

Nie zamierzałam już dłużej siedzieć w piżamie i czekać, aż mój własny mąż łaskawie wróci i zapyta, „czy coś jadłaś?”. Nie, nie zamierzałam go zostawić – kochałam go. Ale musiałam zadbać o siebie. Dla siebie. I zrobić coś z naszym związkiem, bo dalej naprawdę nie dało się już tak żyć.

Zaczęłam od prostych rozwiązań – kawa z Izą z pracy. Umówiłyśmy się na piątek. Izka akurat rozstała się ze swoim aktualnym chłopakiem, dlatego chętnie przystała na babski wypad.

– To świetny pomysł. Pójdziemy do tej nowej kafejki na rogu. Jeszcze tam nie byłam, a ponoć parzą obłędne espresso – koleżanka ucieszyła się na moją propozycję, a i ja poczułam, że wreszcie będę robić coś więcej, niż niecierpliwie czekać w domu na powrót męża.

Potem był obiad z Mają, którą zawsze podziwiałam za to, że potrafi sama chodzić do kina. Ja tam nie miałam takiej odwagi. Wydawało mi się, że już przy kasach wszyscy będą wtedy na mnie spoglądać i dyskretnie pokazywać sobie palcami.

Później zorganizowałam babski wieczór u mnie. Oprócz Izy i Majki, zaprosiłam Ewelinę, która chętnie przystała na propozycję.

– Wiesz, niech Karol chociaż raz zostanie z dzieciakami. Dotąd to on zawsze miał plany, a ja nic tylko praca, przedszkole, dom. A moją jedyną rozrywką są wyprawy do supermarketu z maluchami wciąż wrzucającymi do koszyka kolejne niezdrowe słodycze i badziewie zabawki. Dzięki, że o mnie pomyślałaś – Ewelina naprawdę się ucieszyła.

Zrobiłam pyszną sałatkę, zamówiłyśmy pizzę, a dziewczyny przyniosły wino i przekąski. Włączyłyśmy komedię z Julią Roberts, poplotkowałyśmy. Maja nawet zrobiłam mi wystrzałowy makijaż, bo okazało się, że niedawno zapisała się na kurs i nie ma na kim ćwiczyć. Było naprawdę super.

Zrobiłyśmy sobie wspólne selfie i wrzuciłam je na Facebooka z podpisem: „Wieczór tylko dla nas. Żadnych facetów”. Lajki i przychylne komentarze posypały się jak popcorn w kinie. Ale bardziej interesujące było to, że… nawet mój mąż to zobaczył. I skomentował to moje zdjęcie w necie: „Ładnie wyglądasz” – napisał i dodał serduszko. Tego wieczoru wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Przypadek? Nie sądzę.

Weekend w Spa zamiast prania

Po miesiącu moich „dziewczyńskich akcji” (jak je on nazywał) nadszedł przełom. Zarezerwowałam weekend w Spa z Martą. Bez pytania, bez tłumaczeń. Spakowałam walizkę, a Łukaszowi po prostu oznajmiłam:

– Jadę w piątek, wracam w niedzielę. Zostawiłam ci listę rzeczy do zrobienia w domu. Pamiętaj o zakupach, bo lodówka świeci pustkami. No i pranie już wysypuje się z kosza – cmoknęłam go w policzek.

Popatrzył na mnie zaskoczony.

A co z obiadem?

– Zamów sobie coś. Albo ugotuj. Masz przepisy w internecie. Na pewno dasz radę z czymś prostym. Może zrób to spaghetti, które w czasach studenckich gotowałeś na nasze randki przy świecach – uśmiechnęłam się słodko.

Było cudownie. Masaż, basen, czekoladowy rytuał w gabinecie odnowy biologicznej, prosecco, śmiech do łez. Czułam się jak dawniej – beztroska, pewna siebie, lekka. Nie zapomniałam dodać odpowiedniej fotki na Instragramie i pochwalić się swoim wypadem.

Zaczął znowu o mnie zabiegać

Kiedy wróciłam, w domu panował względny porządek, ale mina męża była bezcenna.

Tęskniłem – powiedział cicho, podając mi kubek herbaty.

– Naprawdę? A nie byłeś z chłopakami na pokerze? Albo meczu? Albo piwie?

– Miałem być, ale… jakoś mi się odechciało.

Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, że nie chodziło o to, że impreza im się nie udała. Po prostu zrozumiał, że nie będę już czekać na niego w domu z ciepłym kotletem i wyrzutem w oczach. Zobaczył mnie nową – silniejszą, bardziej niezależną. I chyba… znów zakochaną. W sobie.

Od tamtej pory nie walczymy już o uwagę jak dzieci w piaskownicy. Jeśli on chce iść z kumplami – proszę bardzo. Ale ja też mam swoje życie, swoje plany i swoje sprawy. I wiecie co? Czasami odmawia chłopakom, bo woli obejrzeć ze mną film. I nie dlatego, że go zmusiłam. Po prostu zaczęłam być kobietą, z którą on znowu chce spędzać czas.

Nauczyłam się jednej ważnej rzeczy: jeśli ty siebie nie postawisz na pierwszym miejscu, nikt inny sam z siebie tego nie zrobi.

Paulina, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama