Reklama

Zawsze myślałam, że najgorszy dzień mojego życia to ten, w którym lekarz powiedział: „Pani mąż nie żyje”. Ale to nie był ten dzień. Najgorsze przyszło później – kiedy wróciłam sama do domu. Do naszego domu. Jeszcze pachniało jego wodą po goleniu. Na stole stał kubek z niedopitą kawą. A jego kapcie... leżały równo przy łóżku, jakby miał zaraz do nich wskoczyć.

Reklama

Usiadłam na krześle w kuchni i zaparzyłam herbatę, choć i tak wiedziałam, że nie wypiję. Patrzyłam przez okno. Nic się nie działo. Cisza – głośna, duszna, nie do zniesienia. Czułam, jakby całe moje życie właśnie zgasło.

Jan był moim światem. Moim początkiem i końcem dnia. Zawsze mówił: „Jadzia, jak ja umrę, to ty się nie załamuj. Ty jesteś silniejsza, niż myślisz”. Co on mógł wiedzieć? Siedziałam z tą cholerną herbatą w dłoni, jakby to miało mnie uratować przed rozpadnięciem się na kawałki.

– Mamo, nie możesz tak żyć – powiedziała któregoś dnia Ania, moja córka. – Ten dom jest pełen jego ducha, wiem. Ale on by nie chciał, żebyś tu gniła. Sprzedaj go. Zrób coś dla siebie. Zacznij od nowa.

Potem przyszła Halina, siostra Jana. Przyniosła sernik, jak zawsze, i zaczęła mi opowiadać o jakimś małym mieszkaniu w nowym bloku w Łodzi. Pamiętam, że nie słuchałam. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Bo tej nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam i wyobrażałam sobie, jak to jest: wstać rano i nie mieć przed oczami pustego fotela Jana, nie potykać się o jego gazetę, nie wąchać jego koszul. I pierwszy raz poczułam coś innego niż ból. Poczułam, że może... może jednak muszę się ratować.

Nazajutrz wystawiłam dom na sprzedaż.

Pierwsze dni w nowym mieście

Pierwszej nocy w nowym mieszkaniu nie mogłam zasnąć. Kładłam się i wstawałam, przechodziłam z sypialni do kuchni i z powrotem, jakbym szukała czegoś, czego tam nigdy nie było. Ściany były białe, bez obrazów. W oknach wisiały tymczasowe zasłonki z marketu, bo jeszcze nie zdążyłam kupić porządnych. Nawet meble wydawały się obce, choć to ja je wybrałam. Leżałam na łóżku i słuchałam dźwięków z klatki schodowej – czyjeś kroki, szuranie, szmer wody w rurach. Każdy odgłos brzmiał zbyt głośno, zbyt wyraźnie.

Drugiego dnia postanowiłam wyjść z domu. Przeszłam się po osiedlu, niepewna, z dłonią przy torbie. Ludzie mijali mnie obojętnie, zajęci sobą. Obserwowałam ich z dystansu – matkę z dzieckiem, mężczyznę z pieskiem, młodą parę z zakupami. Weszłam do najbliższego sklepu, żeby kupić coś na obiad, chociaż nie miałam apetytu.

– Dzień dobry, w czym pomóc? – zapytała młoda ekspedientka za ladą. Miała rude włosy związane w kitkę i spojrzenie bez cienia oceny.

– Szukam… czegokolwiek. Jestem nowa – powiedziałam, trochę za cicho.

– To może chleb, wędliny, coś na start? Mamy świeże bagietki – odpowiedziała, jakby nic dziwnego nie było w moim zdaniu. I uśmiechnęła się. Tak po prostu.

Zabrałam zakupy i wróciłam do siebie, nadal nie wiedząc, co z nimi zrobię. W kuchni postawiłam reklamówkę na blacie i usiadłam przy stole. Spojrzałam w okno na osiedlowe drzewka. Przez chwilę było cicho, tak po prostu – zwyczajnie cicho, nie pusto. Przyszła mi do głowy myśl, której się przestraszyłam: czy ja w ogóle potrafię jeszcze żyć sama?

Sąsiedzka herbatka zmieniła moje myślenie

Był wtorek. Pamiętam, bo wtedy wyjątkowo długo szukałam rachunku za prąd, który w końcu znalazł się w kieszeni płaszcza. Wyszłam na klatkę schodową, żeby wrzucić go do skrzynki pocztowej i wtedy ją zobaczyłam. Stała z siatkami pełnymi warzyw, próbując jednocześnie otworzyć drzwi i nie wypuścić z rąk kalafiora, który już częściowo wystawał spod reklamówki.

– Pomóc pani? – zapytałam, zanim zdążyłam się nad tym zastanowić.

– O, bardzo chętnie – odpowiedziała i uśmiechnęła się szeroko. – Wanda jestem, mieszkam piętro niżej.

Podałam jej jedną z siatek i razem przeszłyśmy przez korytarz. Zaprosiła mnie na herbatę, tak po sąsiedzku, „żeby nie pić samej”. Usiadłyśmy przy stole w jej kuchni, która była mała, ale pełna ciepła – firanka z haftem, stary zegar z kukułką, suszone zioła nad kuchenką.

– Dopiero się pani wprowadziła, prawda? – zapytała, podając mi filiżankę.

– Tak. Zaledwie tydzień temu – odpowiedziałam. – Przeprowadziłam się z mniejszego miasta, po śmierci męża.

– Przykro mi – powiedziała i pokiwała głową, jakby dokładnie wiedziała, co czuję. – Mój Romek odszedł trzy lata temu. Nagle. Też nie mogłam spać. Zresztą do dziś mi się zdarza...

Rozmawiałyśmy długo. O tym, jak to jest nagle przestać mieć dla kogo gotować. Jak człowiek musi się uczyć wszystkiego od nowa – nawet tego, jak wypełniać dzień. Wanda opowiadała o swojej młodości, o tym, jak z Romkiem chodzili na dancingi, jak mieli starego fiata i jak jechali nim do Zakopanego, choć hamulce prawie nie działały.

– I co, dojechaliście? – zapytałam z uśmiechem.

– Ledwo. Ale Romek mówił, że życie jest jak jazda bez hamulców. Albo się jedzie, albo stoi – odpowiedziała i roześmiała się serdecznie.

Wróciłam do siebie, z kubkiem, który dała mi „na przechowanie, bo i tak mam ich za dużo”. I z jakimś nowym uczuciem. Nie umiałam jeszcze go nazwać. Ale kiedy zamknęłam drzwi, pomyślałam: może nie wszystko straciłam.

Nowe hobby dodało mi sił

– Pójdziesz ze mną na jogę? – zapytała Wanda pewnego popołudnia, gdy przyszła pożyczyć odkurzacz. – Nie taką dla wyginających się nastolatek. Dla nas. Prowadzi to taka dziewczyna, Anka. Spokojna, delikatna. Tylko trzeba mieć skarpetki na zmianę i nie śmiać się, jak każe oddychać brzuchem.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie ćwiczyłam nigdy. Nigdy też nie czułam się kimś, kto potrafi stanąć na macie i zamknąć oczy wśród obcych. Ale powiedziałam: dobrze. Może z przekory. Może dlatego, że nie miałam lepszego pomysłu na poniedziałek.

Zajęcia odbywały się w piwnicznej sali o zielonych ścianach. Podłoga pachniała nowym linoleum, a z głośnika płynęła spokojna muzyka. Instruktorka – rzeczywiście Anka – miała miękki głos i spojrzenie, które nie oceniałoby nikogo, nawet gdyby pomylił lewą nogę z prawą.

– Proszę, niech pani się nie stresuje – powiedziała, kiedy próbowałam się po raz trzeci ułożyć do pozycji dziecka i zabrakło mi tchu. – Wszystko w pani tempie. Tu nie ma pośpiechu. Ciało wie, co robić, trzeba tylko dać mu szansę.

Obok mnie leżała Krystyna, wdowa po wojskowym. Po drugiej stronie – Basia, która mówiła, że przyszła tu dla kręgosłupa, ale bardziej dla świętego spokoju. Po godzinie wszyscy leżeliśmy na plecach z zamkniętymi oczami, a Anka mówiła cicho o tym, że warto sobie pozwolić na ciszę. Na chwilę oddechu. I wtedy poczułam coś dziwnego – jakby ta cisza naprawdę weszła we mnie. Jakby na chwilę nic nie bolało.

Po zajęciach poszłyśmy na kawę. Siedziałyśmy w ciasnej kawiarni na rogu, przy stole pokrytym ceratą, i śmiałyśmy się z siebie, że nie potrafiłyśmy zrobić skłonu. Ale śmiałyśmy się lekko, bez przymusu. Jak dziewczyny, które zapomniały, że wcale nie są już młode.

– I jak ci się podobało? – zapytała Wanda, gdy wracałyśmy do domu.

– Nie wiem jeszcze – odpowiedziałam, patrząc na swoje ręce, jakby należały do kogoś innego. – Ale chyba... dobrze, że poszłam.

Nie straciłam siebie

Pojechałam do starego miasta w niedzielę. Wzięłam tulipany – Jan je lubił. Cmentarz był cichy, jak zwykle o tej porze. Usiadłam przy grobie i przez dłuższą chwilę nic nie mówiłam. Patrzyłam na tabliczkę z jego imieniem i czułam, że coś się we mnie układa.

– Janie… – zaczęłam szeptem. – Zawsze byłeś silny. Ja tylko próbowałam za tobą nadążać. A teraz muszę iść sama. Ale nie całkiem sama. Mam Wandę. Chodzę na jogę. Czasem się śmieję. Czasem też płaczę, ale inaczej. Lżej.

Tulipany położyłam starannie. Otarłam policzek i uśmiechnęłam się, choć oczy miałam mokre.

– Wciąż cię kocham. Ale już nie tonę.

W drodze powrotnej w autobusie pomyślałam: nie straciłam siebie. Tylko się zgubiłam. Ale już wracam.

Dziś moje poranki wyglądają inaczej. Budzę się i nie boję się ciszy. Wychodzę na spacer, czasem z Wandą, czasem sama. Wracam z piekarni z jeszcze ciepłym chlebem i gazetą, którą rzeczywiście czytam, nie tylko rozkładam na stole.

W każdy wtorek chodzę na jogę. Znam już swoje miejsce na macie i nie plączą mi się nogi. Po zajęciach siadamy z dziewczynami na kawie i rozmawiamy o życiu. One też niosą swoje historie. I choć każda z nas coś straciła, razem odzyskujemy kawałki siebie.

W mieszkaniu mam nowe zdjęcia – ja z Wandą na ławce, z Anką po zajęciach, z Basią na lodach. Na stole zawsze stoją świeże kwiaty. Nie dla kogoś. Dla siebie.

– Wiesz co – powiedziałam ostatnio Wandzie – nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę się tak cieszyć na sobotnie przedpołudnie.

Zamknęłam wtedy okno i poczułam lekki wiatr na twarzy.

Jadwiga, 62 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama