„Matka oddaje całą swoją emeryturę na Kościół. Świeże lilie przy ołtarzu są dla niej ważniejsze niż czynsz i rachunki”
„Próbowałam jej pomóc. Umawiałam ją do lekarza – odwoływała wizyty. Mówiłam o opiece socjalnej – twierdziła, że nie chce żerować na państwie. Przesiadywała na plebanii, zbierała datki, ciągle biegała na spotkania modlitewne”.

- Redakcja
Nigdy nie umiałam znaleźć z matką wspólnego języka, ale kiedy przeszła na emeryturę, różnice między nami stały się przepaścią. Odkąd przestała pracować, wpadła w sidła religijnej gorliwości. Nie mówię tu o zwykłym uczestnictwie we mszy i modlitwach – moja matka żyje dla Kościoła. I, co gorsza, tylko dla niego.
To całe jej życie
– Bieda to błogosławieństwo – powtarzała mi ostatnio. – Pan Bóg się zatroszczy.
– Mamo, Pan Bóg ci nie wykupi recepty w aptece. – W moim głosie słychać było rozdrażnienie. – A ta twoja „bieda” to już nawet nie jest ubóstwo, tylko zwykłe zaniedbanie. Przecież nie masz nawet w czym chodzić!
– Mam, Ewelinko, mam. Dwie spódnice i sweter od sąsiadki. I skarpety – dodała z uśmiechem, jakby właśnie opowiadała o nowym mercedesie.
Próbowałam jej pomóc. Umawiałam ją do lekarza – odwoływała wizyty. Mówiłam o opiece socjalnej – twierdziła, że nie chce żerować na państwie, bo lepiej dać te pieniądze komuś bardziej potrzebującemu. Przesiadywała na plebanii, zbierała datki, ciągle biegała na spotkania modlitewne.
– Wiesz, co jest najważniejsze, córeczko? – mówiła cicho. – Żeby dusza była gotowa.
Patrzyłam na jej siwe, niedomyte włosy i coraz trudniej było mi uwierzyć, że „gotowa dusza” wystarczy, kiedy ciało dosłownie się rozpada. Ale dla niej ciało się nie liczyło.
Zaniedbała się
Wiedziałam, że to się skończy kłótnią, ale nie miałam już innego wyjścia. Zabrałam mamę do przychodni niemal siłą. Najpierw długo udawała, że nie słyszy mojego pukania, potem nie chciała wsiąść do auta, aż w końcu siedziała obok mnie z zaciśniętymi ustami i wzrokiem wbitym w szybę. Przez całą drogę milczała, ale jej milczenie mówiło wszystko.
– Wiesz, że to niepotrzebne – odezwała się dopiero, gdy zaparkowałam. – Lekarze nie znają duszy człowieka. Oni widzą tylko ciało. A ciało to tylko opakowanie.
– To opakowanie cię boli, mamo – odpowiedziałam sucho. – Nie możesz chodzić, ledwo jesz, kaszlesz od miesiąca. To nie jest próba wiary, to choroba. Zrozum wreszcie, że Bóg nie chce, żebyś się rozpadła na oczach własnego dziecka! – uniosłam głos.
– Ty nic nie rozumiesz. Choroba to łaska. To cierpienie, które oczyszcza. A ja chcę być czysta, kiedy stanę przed Panem – odparła cicho, ale twardo. – Ty tego nie pojmujesz, bo się nie modlisz. Bo dla ciebie wszystko to rachunek i bilans, jak w pracy.
Miała swoją wizję
Nie odpowiedziałam. W gabinecie czekał doktor, który znał mamę od trzydziestu lat i chyba jedyny, który jeszcze miał do niej cierpliwość.
– Wyniki badań są złe. Pani serce nie wytrzyma długo w tym stanie. Potrzebne jest leczenie.
Mama kiwnęła głową. Uśmiechała się, jakby słuchała opowieści o cudzym życiu.
– Bóg mnie doświadczył. I dobrze. To znaczy, że mnie kocha.
– To nie jest kwestia wiary, to kwestia biologii. Serce pani wysiada. Trzeba zacząć terapię.
– A dusza? Kto zatroszczy się o duszę?
Poczułam, że nie dam rady. Zacisnęłam dłonie na kolanach i oddychałam powoli. Czułam złość na jej upór, na te wieczne słowa o „drodze krzyżowej”, na to, że musiałam zabierać własne dzieci z przedszkola wcześniej, żeby zdążyć pojechać z nią do apteki. A teraz siedziała tu i odmawiała przyjęcia pomocy.
Nie miałam siły
To był piątek. Przyjechałam do niej prosto po pracy, z plikiem dokumentów w teczce i głową pełną argumentów. Usiadłam przy kuchennym stole.
– Mamo, mam wszystko. Wniosek o zasiłek, zaświadczenia, twój PESEL, kopię dowodu. Musisz tylko podpisać. Tyle.
Podeszła, otarła ręce o fartuch i spojrzała na mnie tak, jakby widziała we mnie urzędniczkę z pieczątką, a nie córkę.
– Nie podpiszę – powiedziała spokojnie.
– Dlaczego?
– Bo nie potrzebuję. Mam dach nad głową, mam co zjeść. Pan Bóg się troszczy.
– Troszczy się? – głos mi zadrżał. – Serio? Ty nie masz nawet na leki, chodzisz w tych samych butach od trzech lat, a ja ci muszę kupować środki higieniczne, bo wolisz dać ostatnie dziesięć złotych na tacę!
– Ewelinko… – zaczęła cicho.
– Nie, mamo, nie! – przerwałam. – Ja już mam dość. Ty nie jesteś święta, ty jesteś uparta, naiwna i nieodpowiedzialna. Nie chcesz pomocy ode mnie, od urzędu, od lekarzy. Ale od księdza z chęcią przyjmiesz każdą prośbę. Zbierzesz na dach kościoła, pomodlisz się w intencji innych.
Chciałam jej pomóc
Stała nieruchomo, patrząc gdzieś za moje ramię. Jakby ktoś puszczał w kuchni film o innej kobiecie, której życie się rozpada.
– Ty nie rozumiesz, co to znaczy mieć wiarę – powiedziała cicho, prawie bezgłośnie. – To nie jest sprawa pieniędzy ani zdrowia. To kwestia duszy. Pokory. Zaufania.
– A ja, mamo? Ja też jestem kwestią ciała? Bo patrząc na to wszystko, mam wrażenie, że już dawno przestałam się dla ciebie liczyć.
Nie odpowiedziała. Siedziałam z tymi papierami w rękach i poczuciem, że zderzyłam się ze ścianą, której nie da się ani przebić, ani obejść.
Nie odzywałyśmy się do siebie przez cały dzień. Rano przyniosłam jej zakupy, zostawiłam je na kuchennym stole i wyszłam, byle nie patrzeć jej w oczy. Wieczorem zastałam ją siedzącą przy oknie. Patrzyła na niebo, jakby coś tam widziała. Usiadłam naprzeciwko. Długo milczałyśmy. W końcu sama zaczęła mówić.
– Po śmierci ojca wszystko się rozsypało. Wiesz, nie chodzi tylko o samotność. To było coś głębszego. Dom był cichy, a ja czułam, że ten spokój to coś w rodzaju kary. Za co, nie wiem. Może za to, że nie potrafiłam mu pomóc, gdy umierał. Może za to, że nie umiałam być matką, jaką chciałaś mieć.
Zwierzyła mi się
– Zaczęłam chodzić do kościoła częściej. Najpierw raz w tygodniu, potem codziennie. Nie dlatego, że ktoś mi kazał. Tylko tam czułam się potrzebna. Proboszcz zapytał raz, czy nie pomogłabym przy dekoracji kościoła na uroczystość. A potem się zaczęło: zbiórki, różańce. Nagle miałam cel. Ktoś na mnie czekał.
Patrzyłam, jak jej dłoń drży, gdy podnosi filiżankę. Jak bardzo się postarzała. A jednocześnie mówiła z takim przekonaniem, jakby naprawdę odnalazła drogę, której wcześniej nie miała.
– Gdy pomagam w kościele, czuję, że robię coś dobrego. Gdy modlę się z sąsiadkami, czuję, że nie jestem sama. Wiem, że moje ciało zawodzi, ale dusza jest spokojna. I to się dla mnie liczy.
W mojej głowie walczyły ze sobą dwie siły. Empatia i gniew. Współczucie, że tak bardzo potrzebowała sensu, że znalazła go w służbie. I złość, że wybrała to wszystko kosztem mnie, kosztem życia, które mogłybyśmy jeszcze jakoś dzielić.
– Ale czy ja też się tam mieszczę, mamo? W tym twoim świecie wiary? – zapytałam cicho.
Spojrzała na mnie z takim bólem, że nie potrzebowałam odpowiedzi. Wiedziałam, że nie potrafi już inaczej.
Ewelina, 34 lata
Czytaj także:
- „Robiłam nadgodziny, by szefowa mogła iść na pilates. Rozciągała swoje ciało i moją cierpliwość, ale w końcu pękłam”
- „Żaliłam się na leniwego męża przyjaciółce, a ona zwęszyła okazję. Widocznie lubi przechodzony towar”
- „Mąż mówił, że jeździ na siłownię, ale jego auto stało pod hotelem. Dziś nie stać go na apartamenty, bo płaci alimenty”

