„Dzieci znalazły portfel wypchany kasą, a teściowa kazała ją przytulić. Zrobiłam coś, za co rodzina wytyka mnie palcami”
„Czułam, jak gardło mi się ściska. Spojrzałam na dzieci. Krzyś w dziurawych trampkach, które jeszcze tydzień temu próbowałam zszyć. Jagoda w kurtce po sąsiadce, za krótkiej o rozmiar. Te pieniądze… byłyby jak dar z nieba”.

Czasem turyści, którzy zatrzymują się w pobliskim ośrodku, zagadują mnie przez płot. „Ale tu musi być cudownie mieszkać! Cisza, spokój, natura… Raj!”. Kiwam głową, uśmiecham się grzecznie, ale w środku aż mnie skręca. Bo może i raj, ale z rachunkami za prąd, które odkładasz na „potem”, i z bułkami na zeszyt w sklepie.
Kiedyś byłam nauczycielką w tutejszej szkole – tej, której już nie ma, bo była nierentowna. Teraz łapię się wszystkiego: korepetycje, pomoc w sklepie, raz nawet zupę gotowałam w pensjonacie. Mój mąż, Leszek, od dwóch miesięcy pracuje w Szwecji przy wyrębie – nie z wyboru, tylko z konieczności. Bo jak chcesz coś dzieciom kupić, to musisz najpierw mieć za co. Zostałam tu z dwójką dzieci i jego matką, Honoratą – kobietą z zasadami. Zwłaszcza takimi, które jej samej się opłacają.
Dzieci wróciły z niespodzianką
– Mamo! Mamo! Patrz, co mamy! – Krzyś, mój dziesięciolatek, wpadł do kuchni jak bomba. Tuż za nim wtoczyła się Jagódka, cała zziajana i w błocie po kolana.
– Znalazłem! Leżał pod krzakiem, niedaleko ścieżki na starą szkółkę leśną!
Wyciągnął dłoń. W niej — czarny, gruby portfel. Serce mi zamarło.
– Nie ruszaliście tam nic więcej? – zapytałam, bo to wieś, różnie bywa. Niby portfel, a może jakiś „przynęta” od kogoś, kto węszy łatwowierność.
– Tylko otworzyłem! – Krzyś się uśmiechnął szeroko. – Tam jest ze tysiąc złotych! I karty, i dowód! Już się nie musisz martwić, mamo. Może kupimy nowy czajnik?
Usiadłam ciężko przy stole. Czułam, jak gardło mi się ściska. Spojrzałam na dzieci. Krzyś w dziurawych trampkach, które jeszcze tydzień temu próbowałam zszyć. Jagoda w kurtce po sąsiadce, za krótkiej o rozmiar. Te pieniądze… byłyby jak dar z nieba, ale nie były nasze. I nie mogłam pozwolić, żeby dzieci uczyły się, że cudze może się stać „własnym”.
– Kochanie… trzeba to oddać – powiedziałam cicho, jakbym sama siebie próbowała przekonać. – Tak trzeba.
Krzyś zbladł. Jagoda wzruszyła ramionami, ale widziałam, że i jej zapał zgasł.
– Naprawdę? – szepnął syn.
– Tak.
Chciałam oddać portfel
Otworzyłam portfel, żeby sprawdzić, czy da się odnaleźć właściciela. Dokumenty – Błażej T., adres. Kilka kart płatniczych, prawo jazdy, a między nimi równo złożone banknoty – setki, pięćdziesiątki, dwudziestki. Na oko ponad tysiąc złotych.
Dzieci patrzyły jak na najlepszy prezent w życiu. Krzyś stał bez ruchu, a Jagoda cicho ssała rękaw bluzy.
– A jeśli on się nie zgłosi? – spytała po chwili. – Może nawet nie wie, gdzie to zgubił.
– To nie nasza sprawa – powiedziałam, starając się, żeby głos mi nie zadrżał. – My robimy to, co trzeba. Sami go oddamy.
W środku wszystko mi krzyczało: weź te pieniądze. Przecież dzieci marzyły tylko o porządnych butach i cieple w domu. Ale przecież nie mogłam ich nauczyć, że uczciwość jest tylko dla naiwnych. Złożyłam portfel i wsunęłam do torebki. Dzieci przyglądały mi się uważnie, jakby czekały, aż zmienię zdanie.
– Mama… a to znaleźne, to naprawdę jest? – zapytał Krzyś.
– Tak. Właściciel powinien dać. Ale nie po to oddajemy, żeby coś dostać.
Uśmiechnęłam się, choć w gardle miałam gulę. Dla nich to była lekcja. A dla mnie... test.
Teściowa miała mnie za głupią
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, opowiedziałam o wszystkim Honoracie. Powinnam była przewidzieć, jak zareaguje.
– Ty to jesteś, Reniu, z księżyca spadła. Portfel z kasą w domu i ty lecisz z tym do właściciela? – parsknęła, jakby usłyszała najlepszy żart sezonu. – Naprawdę już całkiem ci ta uczciwość odbiła.
– Mamo, tam są dokumenty. A dzieci to widziały. Jak im później wytłumaczę, że można zabrać coś, co nie nasze?
– A skąd wiesz, że to ktoś porządny? Może bogacz z Warszawy, co nawet nie zauważył, że mu zguba z kieszeni wypadła. Ja bym wzięła. I jeszcze dzieciom coś za to kupiła. I dobrze by było!
Wiedziałam, że będzie naciskać. Pewnie jeszcze zadzwoni do Leszka, żeby „porozmawiał z tą swoją kobietą”. Dlatego rano wzięłam portfel i poszłam do hotelu, zanim sprawy zdążyły się rozdmuchać.
W recepcji siedziała Ania, sąsiadka. Na dźwięk nazwiska z dowodu osobistego aż się wyprostowała.
– Pani Renatko, pani chyba cudowniejsza być nie może! Facet awanturuje się, że go okradli, dyrekcja miała już dzwonić po policję!
Pobiegła na górę. Po chwili wróciła z facetem w zielonej kurtce, z twarzą jak z betonu.
– Pani to znalazła?
Skinęłam głową i podałam portfel. Mężczyzna od razu zajrzał do środka i zaczął liczyć banknoty. Nie spojrzał mi nawet w oczy.
Dostałam znaleźne
– Wszystko się zgadza – mruknął. – Nawet paragon z kiosku.
Zacisnęłam usta. Miałam ochotę powiedzieć, że nie przyszłam tu po jego pochwałę, ale żeby dzieci mogły jeszcze wierzyć, że dobro ma sens.
– Dziękuję – dodał sztywno i odwrócił się, jakby już wszystko było załatwione.
– Proszę pana – odezwała się Ania z recepcji. – Znalezione rzeczy… zgodnie z przepisami… należy się znaleźne.
Facet zatrzymał się w pół kroku, westchnął, wyjął z portfela banknot i… wręczył mi dwudziestkę.
– Proszę – rzucił i zniknął po schodach, nawet nie patrząc.
Zostałam z tym papierkiem w dłoni, czując, jak pieką mnie oczy. Nie z żalu. Z upokorzenia. Czułam się, jakbym zrobiła coś wbrew sobie, a mimo to dostała tylko pogardliwe „proszę” jak jałmużnę. Droga do domu dłużyła się dziś wyjątkowo. W głowie kotłowały się myśli. Czy byłam głupia? Czy uczciwość się jeszcze komuś opłaca? Ale kiedy minęłam ostatnie drzewa i zobaczyłam z daleka buzie moich dzieci, czekające pod furtką, wiedziałam, co zrobię. W portfelu miałam jeszcze pięćdziesiątkę – ostatnią. Dorzuciłam ją do tej dwudziestki i wręczyłam Krzysiowi.
– To za waszą uczciwość – powiedziałam.
Nie żałuję decyzji
Wieczorem siedzieliśmy przy herbacie i cieście z jabłkami, które upiekłam z ostatnich owoców z ogrodu. Dzieci śmiały się z czegoś w książce, a ja patrzyłam na nich i czułam… spokój. Nie luksus, nie dumę, nie zwycięstwo. Spokój.
Może i jestem frajerką – jak twierdzi Honorata. Może mogłam zyskać więcej. Ale nie oddałabym za nic tego, co zobaczyłam w oczach Krzysia, gdy wręczyłam mu te siedemdziesiąt złotych. Szacunek i zrozumienie. W świecie, gdzie wszystko da się kupić, uczciwość bywa luksusem, na który niewielu może sobie pozwolić. Ale ja chcę, żeby moje dzieci wierzyły, że warto. Nawet jeśli czasem boli. Nawet jeśli nikt nie podziękuje.
Renata, 38 lat
Czytaj także:
- „Rodzina dziewczyny zaprosiła nas na majówkę. Nie sądziłem, że długi weekend skończy się taką awanturą”
- „Przyszła synowa nie chce brać ślubu przed ołtarzem, woli w jakichś krzakach. Wstyd mi o tym powiedzieć rodzinie”
- „Zaprzyjaźniłam się z młodym księdzem wikarym, choć byłam niewierząca. Zazdrosne stare baby zaczęły roznosić plotki”

