Reklama

Czasami myślę, że moje życie toczy się jak stara, zacinająca się płyta – wciąż ten sam dźwięk, ten sam rytm, te same słowa, które wypowiadam każdego dnia, nie słysząc odpowiedzi. Od ponad dwudziestu lat jestem żoną Romana i od kilku przynajmniej lat wiem, że choć mieszkamy pod jednym dachem, nasze światy są od siebie odległe. On – dusza towarzystwa, fan grilla, telewizora i sportowych emocji. Ja – introwertyczka, która wieczory najchętniej spędza w towarzystwie książki, kubka herbaty i ciszy.

Byliśmy różni

Kiedy pierwszy raz wspomniałam Romanowi o działce, miałam w głowie wizję: poranki wśród śpiewu ptaków, zapach ziemi, samotne popołudnia z powieściami, gdzie czas się zatrzymuje.

– To będzie nasz kompromis – powiedziałam, sama nie wiedząc, kogo próbuję oszukać.

Jego radość z pomysłu była aż podejrzana. Oczywiście – działka, grill, sąsiedzi, imprezy, muzyka. Tylko że to nie był mój plan. Ja chciałam się ukryć. Zniknąć na chwilę z miasta, z redakcyjnego zgiełku, z tego codziennego paplania, które nic nie znaczy.

Kiedy pierwszy raz pojechaliśmy razem na naszą działkę, Roman od razu zabrał się do roboty – jak zwykle pełen energii i planów. Gdy tylko otworzył bagażnik, zobaczyłam cały arsenał: grill, składane leżaki, skrzynka z piwem i głośnik. Z trudem powstrzymałam westchnienie. Nie chciałam zaczynać od narzekania. Po co psuć weekend, który – przynajmniej w teorii – miał być początkiem czegoś nowego?

Zaledwie kwadrans później usłyszałam muzykę. Roman rozłożył leżaki i już wołał przez ogród:

– Marzenka, chodź do nas! Wiesiek z Magdą przynieśli nalewkę!

Zagłuszał moją ciszę

Wysunęłam się ostrożnie z altany i spojrzałam w stronę grupki sąsiadów, którzy rozstawiali się jak na pikniku. Pokiwałam głową i odpowiedziałam:

– Może później…

Roman podszedł bliżej, wyraźnie niezadowolony.

– Zawsze później. Nie po to tu przyjechaliśmy, żeby siedzieć jak w bibliotece – rzucił z rozdrażnieniem i wrócił do gości.

Wróciłam do altany, ale nie mogłam już czytać. Muzyka była coraz głośniejsza, śmiechy mieszały się z dźwiękiem stukających kieliszków. Próbowałam nie zwracać uwagi. Wmawiałam sobie, że przecież ludzie mają prawo się bawić. Ale każda minuta sprawiała, że czułam się coraz bardziej obco w miejscu, które miało być moim schronieniem. Usiadłam na progu altany, obserwując przez krzaki światełka lampionów i roztańczone cienie.

Wieczorem, kiedy zrobiło się chłodniej, Roman przyniósł mi talerz z jedzeniem.

– Spróbuj chociaż – powiedział, podsuwając mi plastikowy talerz.

Wzięłam go z grzeczności, ale zjadłam tylko jeden kawałek.

– Jesteś jakaś taka… – zaczął, ale nie dokończył. Wzruszył ramionami i poszedł z powrotem.

Byłam nim zmęczona

Siedziałam sama, czując się jak nieproszony gość na własnej działce. Zastanawiałam się, czy to możliwe, żeby dwadzieścia lat wspólnego życia tak bardzo nas oddaliło. Może zawsze byliśmy inni, tylko teraz, w tej ciszy, różnice stawały się wyraźniejsze?

Obudziłam się wcześnie. Słońce jeszcze nie zdążyło przebić się przez chmury, a powietrze było chłodne i wilgotne. Owinęłam się swetrem i wyszłam z domku. Na stole pod drzewem stały plastikowe kubki, puste talerze i kilka porzuconych butelek. Grill wyglądał jak po bitwie – ruszt wciąż czarny, a na trawie leżały nadgryzione kromki chleba. Roman spał w hamaku, z głową przechyloną na bok i otwartą puszką piwa na ziemi.

Pozbierałam naczynia i wróciłam do środka. Próbowałam czytać, ale myśli wciąż krążyły wokół wczorajszego wieczoru. Czułam żal. Do niego, do siebie, do tej działki, która miała być spokojem, a stała się sceną kolejnej porażki. Gdy Roman w końcu wstał, wciąż zaspany i rozczochrany, spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

– Niezła impreza, co? Wiesiek mówił, że musimy to powtórzyć za tydzień.

– To miał być nasz spokój, nie twoje wesele – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Nie rozumiał mnie

Zmarszczył brwi. Nie był jeszcze gotowy na rozmowy, ale ja nie mogłam już dłużej milczeć.

– Nie wyolbrzymiaj. Ludzie przyszli na chwilę – rzucił, przecierając oczy.

– Nie przyszli. Ty ich ściągnąłeś. Od rana rozkładałeś wszystko, jakbyś organizował piknik w miejskim parku. Nawet mnie nie zapytałeś, czy mam na to ochotę.

– Chciałem, żeby było wesoło. Żebyśmy się rozerwali. Ty wiecznie tylko te książki, ta cisza. Jakbym mieszkał z bibliotekarką, nie z żoną – jego głos podnosił się z każdą kolejną sylabą.

– Mam przez cały tydzień hałas w uszach. Miasto, redakcja, telefony, ludzie. To miał być mój azyl, Roman. Miejsce, gdzie w końcu odetchnę.

Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby pierwszy raz usłyszał to, co naprawdę mówiłam.

– Wiesz co? – powiedział w końcu – Ja wracam do miasta. Baw się sama w ciszę.

Nie zatrzymałam go. Spakował się szybko, zwinął hamak, wrzucił grill do bagażnika i bez słowa odjechał. Stałam w cieniu drzew, patrząc, jak jego samochód znika za zakrętem. Zostałam sama i nie było mi przykro. Cisza, która zapadła po jego odjeździe, nie była ciężarem. Była wybawieniem.

Była uprzejma

Zaparzyłam kawę, wzięłam konewkę i poszłam podlać grządki. Woda chlupotała cicho, ziemia piła ją łapczywie. Przez żywopłot dobiegały ciche dźwięki rozmowy, ale nie rozróżniałam słów. W pewnym momencie usłyszałam czyjeś kroki na żwirze. Odwróciłam się – szła w moją stronę kobieta. Niska, siwa, o życzliwym spojrzeniu. Niosła coś w ręku.

– Została pani sama? – zapytała, stając po drugiej stronie płotu.

Zawahałam się. Właściwie nikt dotąd mnie o to nie zapytał tak wprost. Kiwnęłam głową.

– Tak… trochę się posprzeczaliśmy – odpowiedziałam cicho, czując w gardle suchość.

– Też kiedyś się kłóciliśmy. Teraz tylko patrzę, jak rosną pomidory – powiedziała, podając mi zawiniątko. – Ciasto drożdżowe z czereśniami. Na działce nie trzeba mówić. Trzeba słuchać. I oddychać. A to się trudniej robi w mieście, prawda?

Pokiwałam głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Była w tym jakaś prawda. Przez chwilę po prostu stałyśmy w milczeniu, patrząc na mokre jeszcze grządki i róże wspinające się po pergoli.

– Jakby pani czegoś potrzebowała – odezwała się w końcu – to wie pani, gdzie mnie szukać. Ja też się tego spokoju długo uczyłam. Trzeba odpuścić. Sobie i innym.

– Postaram się – szepnęłam, bardziej do siebie niż do niej.

Potrzebowałam tego

Ciasto pachniało drożdżami i owocami. I czymś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać, ale było kojące. Może właśnie tego mi było trzeba – nie wielkich gestów, nie wybuchów, nie rozwiązywania wszystkiego na raz. Może potrzebowałam sąsiadki z ciastem i zdania, które wcale nie miało brzmieć mądrze, a było jednym z najmądrzejszych, jakie ostatnio usłyszałam.

Zrozumiałam, że to nie Roman był moim problemem, ani ta działka, ani głośni sąsiedzi. Tylko to, że przez lata przestałam się słyszeć. Chciałam być dla niego miła, wyrozumiała, niekłopotliwa. Ale przecież nie jestem zrobiona z papieru. Potrzebuję ciszy nie dlatego, że jestem nudna. Potrzebuję jej, bo w niej mogę się poskładać. Znaleźć siebie, zanim znowu ktoś mnie poprosi, żebym była kimś innym. Zadzwoniłam do Romana, żeby przeprosić i wszystko mu wyjaśnić na spokojnie.

Marzena, 52 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama