Reklama

Od początku wiedziałam, że mój mąż był wcześniej żonaty. Nie miałam z tym problemu – przecież każdy ma jakąś przeszłość. Wierzyłam, że to zamknięty rozdział w jego życiu, a my razem zaczynamy coś nowego. Nie sądziłam, że jego była żona będzie tak obecna w naszej codzienności, że zamieszka w naszych rozmowach, planach, a czasem nawet i wspólnych wieczorach. Początkowo tłumaczyłam to sobie troską, ich wspólną historią, dzieckiem. Ale z czasem poczułam się jak tło, jak widz we własnym małżeństwie.

Reklama

Dodatkowa osoba w naszym domu

– Kochanie, dzwoniła Dorota. Znowu miała awarię samochodu. Zawiozłem ją rano do pracy – rzucił mimochodem mój mąż, zdejmując kurtkę.

Zamarłam z kubkiem kawy w ręku.

A mówiłeś mi coś o tym? – zapytałam spokojnie, choć wewnątrz aż mnie zagotowało.

– Nie, bo to nic takiego. Po prostu... był blisko i mnie poprosiła. Nie chciałem cię budzić – odpowiedział, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.

Wiedziałam, że nie chodzi o zdradę. Ale o coś równie trudnego do przełknięcia. O tę dziwną bliskość, która wciąż istniała między nimi, jakby rozwód był tylko formalnością, a ich związek trwał nadal – w innej formie, mniej romantycznej, ale równie silnej.

Zaczęło się niewinnie. Kilka wiadomości na Messengerze. „Widziałeś, co się stało z naszym kotem? Stasiek miał operację”. Albo: „Masz może numer do tamtego mechanika z centrum?” Potem już były wspólne spotkania „przypadkiem” – bo przecież mają dziecko, więc kontakt musiał być.

Na początku próbowałam to rozumieć. Ich córka, Zosia, była jeszcze w podstawówce, gdy się poznaliśmy. Dziś ma już prawie dwadzieścia lat, a oni nadal spędzają razem więcej czasu niż ja z moim mężem. Na początku mówiłam: „To dla dobra dziecka”. Teraz nie wiem, dla czyjego dobra to wszystko się odbywa. Czasem zastanawiam się, jak wyglądałaby nasza relacja, gdyby Dorota naprawdę zniknęła z jego życia. Ale ona nie znikała. Była tu, obecna jak duch. A ja? Ja byłam tylko cieniem tej obecności.

Kolacja dla trojga

– Dorota przyjdzie dziś na kolację – powiedział spokojnie mój mąż, jakby oznajmiał, że skończyło się mleko.

Odłożyłam widelec. Znowu? To już trzeci raz w tym miesiącu. Nawet nie zapytał, czy mam ochotę. Po prostu przyjdzie.

– Znowu? – zapytałam cicho. – A może byś mnie chociaż zapytał, czy mi to pasuje?

– Przecież nic takiego. Ona ma do pogadania z Zosią, a że jesteśmy w komplecie, to wpadnie na chwilę. Zjemy coś razem i po sprawie.

Nie, to nie była „chwila”. To było zasiadanie do stołu we trójkę, jakbyśmy tworzyli patchworkową rodzinę, o której nigdy nie marzyłam. Dorota siadała naprzeciwko mnie, rozmawiała z Zosią o studiach, a z moim mężem śmiała się z jakiegoś wewnętrznego żartu, którego nie rozumiałam. Czasem patrzyli sobie w oczy odrobinę zbyt długo. Nie z miłości, nie z pożądania. Z porozumienia. Takiego, które buduje się przez lata. Takiego, do którego ja nigdy nie zostanę dopuszczona.

Zastanawiałam się, czy ktoś z zewnątrz byłby w stanie rozpoznać, która z nas jest żoną. Ona – swobodna, obecna, z ciepłym spojrzeniem, znająca wszystkie wspólne wspomnienia. Ja – napięta, śledząca każdy gest, odliczająca sekundy do końca tej farsy. Po kolacji zmywałyśmy razem naczynia. Udawałam, że mnie to nie rusza. Ale każde „a pamiętasz, jak…?” wbijało się we mnie jak drzazga. Chciałam krzyknąć: – To ja jestem jego żoną! – ale nie miałam już siły.

Granice, które zawsze się przesuwają

Zaczęłam zauważać, że rzeczy, które kiedyś były dla mnie nie do zaakceptowania, teraz stawały się normą. A może nie tyle normą, co obowiązującym porządkiem, którego nie miałam siły już podważać. Tak, jakby ktoś powoli przesuwał mi granice – milimetr po milimetrze – aż w końcu ocknęłam się w miejscu, które kiedyś wydawało się nie do pomyślenia.

Najpierw były te ich nocne telefony. „Dorota nie może spać. Muszę z nią pogadać”. Później „muszę do niej skoczyć, bo pękła rura i nie wie, jak zakręcić wodę”. Raz wrócił po drugiej w nocy.

– To tylko pomoc. Gdybyś to ty miała problem, też bym pojechał – tłumaczył.

Tylko że ja nie potrzebowałam hydraulika. Ja potrzebowałam męża, który będzie ze mną nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. Który nie będzie miał zawsze gotowego usprawiedliwienia, gdy Dorota zawoła. Kiedyś próbowałam stawiać granice.

– To nie w porządku, że ona dzwoni do ciebie w środku nocy.

Chyba nie chcesz, żebym był dupkiem, który olewa matkę swojej córki?

Czułam się jak oprawca. Zazdrosna wariatka, która nie rozumie, że on tylko „pomaga”. A ja się tylko... wycofywałam. Coraz bardziej. Z jego życia, z rozmów, z łóżka. Każde jego „to nic takiego” było gwoździem do mojej trumny. A najgorsze było to, że sama pozwalałam, by wbijał je po kolei.

Słowa bolą bardziej niż milczenie

Pamiętam dokładnie ten wieczór. Siedzieliśmy w kuchni, kolacja już wystygła, a on przeglądał coś w telefonie i się uśmiechał.

– Co takie zabawne? – zapytałam, siląc się na neutralny ton.

– Dorota mi wysłała filmik z Zosią. Pamiętasz ten ich stary taniec z wakacji? Znalazła stare nagranie i zrobiły nową wersję. No, super to wyszło.

Milczałam. Wstałam, wzięłam talerz i zaczęłam zmywać.

– No nie gniewaj się – rzucił przez ramię. – Chciałem ci tylko pokazać coś śmiesznego.

Odwróciłam się do niego z gąbką w ręku i całym ciężarem rozczarowania w głosie:

– A kiedy śmiałeś się tak ze mną? Pamiętasz to jeszcze?

Spojrzał na mnie jak na kogoś, kto mówi niezrozumiałym językiem. Chwilę milczał, a potem wypalił:

– Wiesz, z Dorotą to jednak trochę inaczej. Mamy wspólne wspomnienia, historię, córkę. Ty czasem wyglądasz, jakbyś chciała to wszystko wymazać. A to część mojego życia. Nie mogę udawać, że jej nie ma.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– Nie chcę jej wymazywać – wyszeptałam. – Ale chciałabym nie czuć się przy niej przezroczysta.

Nie odpowiedział. Odłożył telefon, wstał i wyszedł do sypialni. A ja zostałam z głową pełną myśli, których nie chciałam już analizować. Nie krzyczał. Nie wyzywał. Ale właśnie te jego słowa bolały najbardziej. Bo brzmiały jak: „Ty nigdy jej nie zastąpisz”.

Między lojalnością a miłością

Zaczęłam się gubić. W sobie, w nas, w tym, co było między nim a nią. Czasem łapałam się na tym, że chciałam, żeby się pokłócili. Żeby miała pretensje, żeby mu dokuczyła, żeby przypomniał sobie, dlaczego od niej odszedł. Bo przecież odszedł. Wybrał mnie. A jednak... Miałam wrażenie, że bardziej lojalny był wobec niej niż wobec mnie. Jakby nie chciał jej zranić, a ja – cóż, ja mogłam znosić wszystko. Przecież jestem rozsądna, spokojna, „ogarnięta”. Taka, co wszystko zrozumie. Nawet to, że jego była żona może zadzwonić w środku nocy i powiedzieć: „Wpadnij na herbatę, pogadajmy o dawnych czasach”. A on pojedzie.

Kiedy raz, w odruchu rozpaczy, powiedziałam mu, że czuję się jak piąte koło u wozu, spojrzał na mnie bez cienia złości. Nawet ze zrozumieniem. A potem powiedział:

– Przepraszam, że tak się czujesz. Ale niczego nie zmienię. Dorota zawsze będzie częścią mojego życia. Jeśli to dla ciebie za dużo, musisz sama zdecydować, czy dasz radę tak żyć.

To nie była propozycja rozmowy. To był ultimatum. Ciche, spokojne, zabójcze. I tak zostałam z pytaniem, którego nienawidziłam: co boli bardziej – być z nim w cieniu innej kobiety czy odejść i patrzeć, jak tworzy z nią wspomnienia bez mojego udziału? Czułam, że moja miłość pęka, rozrywana przez jego lojalność. I że w tej walce nie mam szans wygrać.

Ile jeszcze mogę znieść?

Czasami siadam wieczorem w salonie i patrzę na puste krzesło naprzeciwko. Niby on jest w drugim pokoju, niby niedaleko, a jednak czuję się, jakby wyjechał gdzieś daleko, do świata, w którym ja nie mam wstępu. Świata, gdzie pierwsze skrzypce gra jego była żona, a ja siedzę na widowni – cicho, z założonymi rękami, bez prawa głosu.

Nie wiem, kiedy zaczęłam o sobie myśleć jak o „żonie drugiego sortu”. Może wtedy, gdy zaczął porównywać, nawet nieświadomie. Może wtedy, gdy kupił prezent na urodziny Doroty i poprosił mnie, żebym go zapakowała. Może wtedy, gdy zostawił mnie samą w restauracji, bo „Dorota miała kryzys i musiał z nią pogadać”.

Przestałam czekać, że się zmieni. Że któregoś dnia powie: „Masz rację, przesadzam, jesteś dla mnie najważniejsza”. On się nie zmieni. Ułożył sobie świat, w którym wszyscy są zadowoleni – oprócz mnie. Dziś, kiedy wziął kluczyki, by „na chwilę” podjechać do Doroty, nie spytałam gdzie, po co, na jak długo. Tylko skinęłam głową. Ale w środku coś się we mnie przełamało.

Podeszłam do szafy i zaczęłam pakować walizkę. Cicho, metodycznie. Nie wiem jeszcze, czy wyjdę. Ale wiem, że muszę przypomnieć sobie, kim byłam, zanim zaczęłam się zgadzać na wszystko. I że nie chcę być już tą, która zawsze czeka. Bo może to nie ja jestem piątym kołem. Może to oni zapomnieli, że w małżeństwie nie ma miejsca dla trojga.

Jagoda, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama