„Chciałam mieć bogaty ślub i nie obchodziło mnie, z kim go wezmę. Liczyła się tylko suknia jak z żurnala i foty na Insta”
„Ślub był dla mnie nie wydarzeniem, ale projektem. Czymś, co miało mnie wynieść ponad przeciętność. Kiedy młodsza o trzy lata kuzynka wrzuciła na Instagram zdjęcia ze swojego ślubu w Toskanii, nie mogłam spać przez kilka nocy. Musiałam mieć coś lepszego”.

- Redakcja
Od dziecka marzyłam o ślubie. Nie o wielkiej miłości, nie o związku na zawsze. Chodziło mi o samą uroczystość – białą suknię z długim trenem, czerwony dywan, fontannę z czekolady, fotografów, ściankę z naszymi inicjałami. Cała reszta – pan młody, przysięgi, to były tylko dodatki. Ważny był efekt. Marzyłam o tym jednym, perfekcyjnym dniu, jak z magazynu ślubnego.
Pamiętam, jak mama pokazała mi swój album ślubny. Prawie zemdlałam z zachwytu nad jej suknią z bufkami. Od tamtej chwili zaczęłam zbierać inspiracje – najpierw wycinanki, później tablice na Pintereście. Ślub był dla mnie nie wydarzeniem, ale projektem. Czymś, co miało mnie wynieść ponad przeciętność. Kiedy młodsza o trzy lata kuzynka wrzuciła na Instagram zdjęcia ze swojego ślubu w Toskanii, nie mogłam spać przez kilka nocy. Musiałam mieć coś lepszego.
Problem był jeden: nie miałam kandydata.
Zdecydowałam się na ślub z rozsądku
Po trzydziestu dwóch nieudanych randkach w ciągu roku, miałam dosyć. Przestałam wierzyć, że coś mnie jeszcze zaskoczy. Michał pojawił się w momencie, kiedy już nie miałam siły nawet udawać, że mi zależy. Zjawił się z tulipanem i tabliczką czekolady, bo w profilu napisałam, że nie ufam ludziom, którzy nie lubią słodyczy.
– Cześć. Przyniosłem Ci prezent kontrolny. Żebyś mogła ocenić, czy warto iść dalej – powiedział z uśmiechem.
Nie był czarujący. Nie opowiadał historii z podróży do Azji. Był cichy, uporządkowany. I miał spokojne oczy, które nie uciekały gdzieś za kelnerką. Po dwóch miesiącach wspólnego oglądania seriali, sprzątania jego kuchni i milczenia bez skrępowania, zapytałam:
– Michał, a Ty w ogóle chciałbyś kiedyś wziąć ślub?
– Jakby się trafiło z kimś właściwym, to czemu nie?
To „czemu nie” zapadło mi w głowie. Było dokładnie tym, czego szukałam. Nie zakochałam się. Po prostu przestałam się bać, że znowu ktoś odejdzie. Michał nie porywał serca, ale trzymał się planu. A ja – zmęczona, cyniczna – uznałam, że to wystarczy.
Miałam prosty plan: to musiało być wesele z pompą
Planowanie zaczęłam od Excela. Arkusze, kolory, daty. Już w styczniu wiedziałam, co zjemy we wrześniu. Znalazłam pałac, taki z wieżyczkami i salą balową z lustrami. Pomyślałam: „Tutaj zrobię zdjęcie w schodach. W białej sukni. Będzie miazga”. Zatrudniłam wedding planerkę, która robiła śluby dla influencerek. Miała notesy, próbki tkanin i wyczucie trendów. Kiedy zapytała o styl wesela, odpowiedziałam bez wahania:
– Królewski glamour z nutą boho. Ale tak subtelnie.
Michał był biernym uczestnikiem tego cyrku. Przychodził na spotkania, kiwał głową, podpisywał, co trzeba. Gdy zapytałam:
– Wolisz złoto czy srebro na zaproszeniach?
Odpowiedział:
– A jakie Ty wolisz?
– Złoto – rzuciłam szybko.
– No to złoto – przytaknął bez emocji.
Z jednej strony mnie to wkurzało. Z drugiej – ułatwiało wszystko. Bo mogłam robić po swojemu. Nawet garnitur wybrałam mu sama, bo „nie miał głowy do takich rzeczy”. Instagram żył moimi relacjami z przygotowań. Komentarze typu „jak z bajki!” czy „wow, to będzie hit!” nakręcały mnie bardziej niż cokolwiek innego. To już nie był ślub. To był projekt życia. A ja czułam się jak reżyserka wielkiej premiery. Michał? Michał był jak statysta, który nie zapomina tekstu – bo nie ma żadnego.
Dzień, który miał wszystko zmienić
W dniu ślubu wstałam o piątej. Makijażystka rozłożyła pędzle jak chirurg narzędzia. Wszystko było perfekcyjne – suknia z Barcelony, welon z ręcznie naszywanymi perełkami, bukiet w kolorach zachodu słońca. Kiedy stanęłam przed lustrem, pomyślałam: „To ja. Idealna panna młoda”.
Pałac lśnił. Goście robili zdjęcia, zanim weszli do środka. Orkiestra grała, a mnie podprowadzano do ołtarza jak królową. Michał czekał spokojnie, nawet się uśmiechał.
– Pięknie wyglądasz – szepnął, gdy do niego dołączyłam.
– Dziękuję – odpowiedziałam, czując, jak materiał sukni ociera mi się o kostki.
Przysięga była jak z automatu. Powtarzaliśmy słowa, trzymaliśmy się za ręce, a ja z daleka widziałam ciotkę z komórką – kręciła relację na żywo.
Po weselu zostaliśmy w apartamencie nad salą. Michał usiadł na łóżku, rozpiął marynarkę i powiedział:
– No i po wszystkim. Zadowolona?
Patrzyłam na niego w ciszy. Uśmiechnęłam się, choć coś we mnie zaczęło się rysować.
– Tak. Chyba tak.
W środku jednak nie czułam nic. Ani szczęścia, ani ulgi. Jakby całe napięcie opadło, a pod nim nie było niczego. Michał poszedł wziąć prysznic. Zostałam sama w sukni, w pokoju pełnym białych róż. Wszystko było idealne. I całkowicie puste.
Małżeństwo w blasku fleszy
Pierwsze tygodnie po ślubie były jak przedłużenie imprezy. Zdjęcia w magazynie lokalnym, reposty na Instagramie, wiadomości od firm: „Chcielibyśmy zaprosić Panią do współpracy...”. Wszyscy gratulowali, pytali o szczegóły. Byłam „tą od bajkowego ślubu”. W domu panowała cisza. Wracaliśmy z pracy, jedliśmy obiad, włączaliśmy telewizor. Michał mówił:
– Jak w pracy?
– Spoko. U mnie bez zmian. U ciebie?
– Też.
I tyle. Nocami przeglądałam zdjęcia ze ślubu, jakby miały mi przypomnieć, że to było coś ważnego. Ale każde wyglądało jak kadr z filmu, w którym grałam główną rolę – ale nie czułam, że to moje życie. Pewnego wieczoru, gdy siedział na kanapie, zapytałam:
– Michał, jesteś szczęśliwy?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– W sensie… ogólnie?
– W sensie z nami.
Wzruszył ramionami.
– Nie narzekam.
Nie narzekam. To miało być „kocham cię”, a dostałam „nie narzekam”. Czasem patrzyłam na niego, jak zasypiał, spokojny, równy oddech, i myślałam: „To mój mąż. Ale czuję się jakbyśmy byli tylko współlokatorami”.
Nie kłóciliśmy się. Nie było dramatów. Po prostu – nie było nic. Spektakl się skończył, a za kurtyną nie było już dialogów. Tylko puste dekoracje i dwie role bez scenariusza.
Wiadomość, która otworzyła mi oczy
To był zwykły wtorek. Michał oglądał mecz w salonie, ja przewijałam telefon, siedząc pod kocem. I wtedy pojawiła się wiadomość. Od Kuby.
„Zobaczyłem twoje zdjęcia ślubne. Wyglądałaś pięknie. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa”. Zrobiło mi się duszno. Nie dlatego, że wciąż coś czułam. Kuba był historią sprzed lat, zbyt trudną, zbyt intensywną. Ale jego słowa – „mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa” – uderzyły mnie w najczulsze miejsce.
Zawołałam do Michała:
– Michał?
– Hmm?
– Pamiętasz Kubę? Tego, z którym byłam przed Tobą?
– Nie bardzo. Co z nim?
– Napisał, że widział nasze zdjęcia. Że wyglądałam pięknie.
– No i co w tym dziwnego?
– Nic – odparłam, choć w środku wrzało.
Zaparzyłam kawę i wyszłam na balkon. Ciemno, pusto, cisza. Pomyślałam: „Zrobiłam to wszystko dla jednego dnia. A teraz mam przed sobą całe życie”. Odpisałam Kubie: „Dzięki. Mam nadzieję, że u Ciebie też wszystko dobrze”. To nie była próba powrotu. To było lusterko. Bo zdałam sobie sprawę, że całe moje „szczęście” istniało tylko na zdjęciach. Wróciłam do środka. Michał nawet nie podniósł wzroku znad ekranu. „A co, jeśli już nigdy nic się nie zmieni?” – przemknęło mi przez głowę. I pierwszy raz od dawna – naprawdę się przestraszyłam.
Stworzyłam idealny obrazek
Nie zrobiłam nic spektakularnego. Nie wyprowadziłam się, nie spakowałam walizki w środku nocy. Nie napisałam dramatycznej wiadomości ani nie złożyłam pozwu. Po prostu… trwałam. Każdego dnia budziłam się obok Michała, w naszym ładnym mieszkaniu z pastelowymi zasłonami i kuchnią w stylu skandynawskim. Jadłam z nim śniadania, oglądałam seriale, odpowiadałam na wiadomości od ludzi, którzy wciąż komentowali nasze „wesele marzeń”.
Wciąż wrzucałam zdjęcia, ale coraz rzadziej. Bo już nie czułam potrzeby udowadniania światu, że jestem szczęśliwa. Przestałam wierzyć, że wystarczy mieć zdjęcia, żeby mieć życie. Czasem siadam wieczorem sama na balkonie. Michał wtedy zazwyczaj czyta coś na telefonie, nie pyta, nie dopytuje. Nie przeszkadza. Jakbyśmy oboje zrozumieli, że więcej już nie będzie.
– Wszystko okej? – zapytał raz, przelotnie.
– Tak. W porządku – odpowiedziałam.
Ale w środku nie było porządku. Była cisza. I świadomość, że stworzyłam idealny obrazek, w którym nie ma miejsca dla mnie. Nie wiem, co będzie dalej. Może kiedyś odważę się coś zmienić. Może któregoś dnia po prostu wyjdę, zostawiając po sobie tylko eleganckie fotografie. Ale dzisiaj jestem kobietą, która wzięła ślub życia – i została w małżeństwie, które nigdy nie było jej domem.
Klara, 29 lat
Czytaj także:
- „Ślub i wesele miałam zaplanowane w najmniejszych szczegółach, ale zdarzyła się katastrofa. Po 2 miesiącach był rozwód”
- „Wymarzyłam sobie ślub jak z bajki. W jednej chwili wszystko legło w gruzach, ale mój przyszły mąż okazał się bohaterem”
- „Chciałam mieć skromny i romantyczny ślub, a nie potańcówkę na pół wsi. Matka załamała ręce, a ciotki kręciły nosem”

