Reklama

Mam trzydzieści dwa lata i całe moje życie mogłoby się zmieścić w jednym ciasnym pokoju z łóżkiem polowym, inhalatorem i stertą paragonów z apteki. Mieszkam z mamą, która od dwóch lat walczy z nowotworem płuc. Mój świat kręci się wokół jej leków, chemioterapii i nieustającej troski, czy starczy na kolejny miesiąc. Nie narzekam. Nie mam czasu. Zresztą... przyzwyczaiłam się, że życie nie pyta, czego chcemy.

Tata? Tata był zawsze „w Niemczech”. Tak mówiła mama. Że ciężko pracuje, że odkłada pieniądze, że nie może się z nami kontaktować, bo jest daleko, bo tam ciężko, bo nie ma czasu. Że nas kocha, ale musi. I że to dla nas. Dla mnie.

Pamiętam, jak jako dziecko siadałam przy oknie i wypatrywałam listonosza. Każde pukanie do drzwi budziło we mnie nadzieję – może dziś? Może dziś przyjdzie paczka? Kartka? Zdjęcie? Cokolwiek. A potem, jak większość dzieci z rozbitych domów, nauczyłam się sobie tłumaczyć rzeczywistość. Że tata jest bohaterem. Że pewnie codziennie myśli o mnie. Że nie może wrócić, ale bardzo by chciał.

A potem dorosłam. I nauczyłam się nie zadawać pytań. Do teraz.

Tego dnia grzebałam w szufladzie mamy, szukając jakiejkolwiek informacji – może numeru konta, może koperty z odłożonymi pieniędzmi na czarną godzinę. Potrzebujemy ich coraz bardziej. Leczenie zżera wszystko. I wtedy natrafiłam na kopertę – starą, pożółkłą, z niemieckim znaczkiem i ręcznym adresem, który wyglądał dziwnie znajomo...

Tajemniczy list

Wzięłam do ręki kopertę i przetarłam palcem jej krawędź. Papier był szorstki, lekko zżółkły, miał ten specyficzny zapach czegoś, co leżało latami na dnie szuflady. Adres wypisany był eleganckim pismem, takim, jakiego już się nie widuje – równym, spokojnym, bez pośpiechu. Nadawca: J. Nowak, Rosenheim, Niemcy. Moje serce zabiło mocniej.

– Mamo... – powiedziałam cicho, podchodząc do niej z kopertą w dłoni. Leżała przykryta kocem, blada, z zamkniętymi oczami, jakby spała. Ale otworzyła je od razu. Wiedziała, że coś się dzieje.

– Co to jest? – zapytałam, siadając obok. – To jego adres? Przecież mówiłaś, że nie macie kontaktu.

Spojrzała na mnie i na chwilę zamilkła. Wzięła głęboki wdech, a potem cicho odpowiedziała:

– Nie mamy... od dawna. Ale to jego pismo, prawda?

Nie odpowiedziałam od razu. Próbowałam zapanować nad własnym głosem, żeby nie wybuchnąć. W głowie miałam tysiące pytań. Dlaczego to przede mną ukrywała? Dlaczego pozwoliła mi przez całe życie wierzyć, że on się o nas troszczy?

– Muszę spróbować, mamo. Potrzebujemy pieniędzy. Ty potrzebujesz leczenia, a ja... ja nie dam już rady sama.

– Agnieszka, proszę cię...

– Nie chcę z nim rozmawiać. Nie chcę znać jego wersji. Ale może... może zrobi coś, choćby z poczucia winy.

Pokiwała głową powoli, jakby w końcu się poddała. Nie próbowała mnie powstrzymać, tylko odwróciła wzrok i znów zamknęła oczy.

Wieczorem usiadłam przy stole i zaczęłam pisać. W liście nie było żalu. Nie prosiłam o wyjaśnienia. Nie pytałam, dlaczego nigdy się nie odezwał, dlaczego przez tyle lat nie znalazł czasu, by nas odwiedzić. Pisałam tylko o mamie. O jej chorobie. O kosztach. O tym, że nie proszę dla siebie. Że jeśli ma w sobie jeszcze choć odrobinę przyzwoitości, to może pomoże kobiecie, z którą kiedyś spędził kilka lat życia.

Kiedy skończyłam, podpisałam się tylko imieniem. Nie czułam się jego córką. Nie czułam z nim żadnej więzi. Ale przecież byłam.

Słowa, które zabolały

List wysłałam tego samego dnia. Nie oczekiwałam wiele. A może właśnie dlatego czułam niepokój za każdym razem, gdy wracałam do domu i patrzyłam na skrzynkę pocztową. Minął tydzień. Potem drugi. Zdążyłam już prawie zapomnieć o sprawie, kiedy listonosz wręczył mi szarą kopertę z niemieckim znaczkiem.

Przez chwilę tylko patrzyłam na nią w milczeniu. Serce mi waliło. Weszłam do mieszkania i zamknęłam drzwi. Usiadłam przy stole. Mama spała w swoim pokoju, więc mogłam to zrobić w ciszy. Rozcięłam kopertę ostrożnie, jakby zawierała coś, co może wybuchnąć.

Była tylko jedna kartka. Zwykła kartka, bez ozdobników, bez podpisu w stylu „tata” czy „ojciec”. Kilka zdań, jedno krótkie zdanie wyróżniające się spośród reszty.

– „Przykro mi, mam rodzinę. Nie mogę pomóc.”

Szeptałam te słowa do siebie, jakby powtarzając je miały przestać być prawdziwe. Ale były. Wyraźne, czarne litery na białym tle. Ani jednego słowa więcej. Ani pytania o mamę. Ani o mnie. Nic.

Weszłam do pokoju mamy. Leżała w tej samej pozycji co zwykle. Podałam jej kartkę. Nie powiedziała nic. Czytała przez chwilę, po czym oddała mi ją bez słowa.

– Wiedziałam – powiedziała w końcu. – Dlatego nigdy nie chciałam, żebyś pisała.

Usiadłam na fotelu obok i przez chwilę patrzyłam w okno. Po głowie tłukły mi się myśli, których nie potrafiłam uporządkować. Wszystkie brzmiały podobnie.

Czy my nie byliśmy jego rodziną?

Bajka o moim ojcu

W tamtym momencie coś się we mnie zmieniło. Przez tyle lat żyłam w przekonaniu, że jego nieobecność była ceną za nasze bezpieczeństwo. Że gdzieś tam w Niemczech jest mężczyzna, który dźwiga ciężar życia za granicą, by nam nie brakowało chleba. A tymczasem... on po prostu żył. Z kimś innym. W innym świecie. Jakbyśmy nigdy nie istniały.

Wróciłam do kuchni i jeszcze raz przeczytałam list. Złożyłam go starannie i schowałam do szuflady. Wiedziałam, że nie potrafię teraz o tym rozmawiać, ale wiedziałam też, że nie mogę już dłużej milczeć. Kilka dni później, kiedy mama wyglądała lepiej i była bardziej przytomna, usiadłam przy jej łóżku.

– On nas zostawił, tak? – zapytałam cicho. – Ty wiedziałaś?

Odwróciła głowę. Przez chwilę wydawało mi się, że znów będzie udawać, że nie słyszy. Ale tym razem nie uciekła.

– Bałam się, że będziesz go szukać. I że cię odrzuci – powiedziała.

– Ale przecież i tak to zrobił. Bez szukania. Bez pytania. Po prostu... odpisał. Jakbyśmy byli kimś zupełnie obcym.

Mama przez chwilę patrzyła w sufit. Widziałam, jak porusza wargami, jakby układała w głowie słowa. W końcu westchnęła.

– On odszedł do innej kobiety, zanim się urodziłaś. Nawet mnie dobrze nie pożegnał. Zostawił kilka rzeczy, powiedział, że musi to przemyśleć. I nigdy nie wrócił.

– Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?

– Bo cię kochałam. Chciałam, żebyś miała jakiś obraz ojca. Nie tego, który odszedł, ale tego, który może wróci. Tego, który chce dobrze. Tego, którego warto pamiętać.

– Więc wymyśliłaś bajkę. Że jest w Niemczech, że odkłada pieniądze, że ciężko pracuje.

– Tak. Bo nie miałam ci nic lepszego do zaoferowania.

Milczałyśmy chwilę. W głowie mi się kotłowało. Żal, złość, zmęczenie. I jeszcze to dziwne poczucie pustki. Jakby coś, co miało być filarem mojej tożsamości, nagle się rozmyło.

– Przepraszam, Agnieszko – powiedziała. – Naprawdę sądziłam, że tak będzie lepiej.

Nie odpowiedziałam. Wstałam i wyszłam do kuchni. Musiałam się napić wody, zaczerpnąć powietrza. Ale gdzieś głęboko w środku już wtedy wiedziałam, co zrobię.

Muszę się z nim zobaczyć

Kiedy po raz pierwszy pomyślałam, że mogłabym pojechać do Niemiec, wydawało mi się to absurdem. Nie miałam pieniędzy, czasu, sił. Ale z dnia na dzień ta myśl wrastała we mnie jak cierń. Coraz bardziej uwierała. Nie chodziło już o pomoc. Ani nawet o odpowiedzi. Chciałam zobaczyć tego człowieka. Tego, który przez tyle lat był moim cieniem. Tego, który nie zostawił po sobie nic – poza brakiem.

Wzięłam tę samą kopertę, którą kiedyś znalazłam, i na jej odwrocie napisałam krótką wiadomość.

„Przyjadę. Nie oczekuję niczego. Chcę tylko porozmawiać. Agnieszka.”

Nie czekałam na odpowiedź. Spakowałam plecak, wzięłam trzy dni wolnego w pracy i poprosiłam sąsiadkę, żeby doglądała mamy. Miała klucze, znała leki. Ufałam jej. A może po prostu musiałam komuś zaufać, żeby móc wyjechać.

W drodze do Rosenheim miałam mnóstwo czasu na myślenie. O wszystkim. O dzieciństwie, o kłamstwach, o matce, która całe życie grała rolę silnej kobiety, chociaż wewnątrz musiała być tak samo połamana jak ja teraz. O sobie – o tej dziewczynie, która przez lata wierzyła, że ojciec wróci. A potem nauczyła się nie wierzyć w nic.

– Muszę zobaczyć, kim on naprawdę jest – mówiłam sobie. – I może powiedzieć mu, kim ja jestem. Żeby choć raz spojrzał mi w oczy i nie udawał, że mnie nie ma.

Miasto było ciche, uporządkowane. Słońce odbijało się w szybach domów, a ulice pachniały wypiekami i kawą. Kiedy stanęłam pod jego adresem, miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. Że przez te wszystkie lata szłam tylko po to, żeby znaleźć się właśnie tutaj. Przed drzwiami człowieka, który był dla mnie wszystkim i niczym jednocześnie.

Spotkanie twarzą w twarz

Drzwi otworzył po chwili. Poznałam go od razu – ten sam nos, co mój, to samo spojrzenie. Tylko starszy, posiwiały, trochę przygarbiony. Patrzył na mnie zaskoczony, jakby właśnie ujrzał duchy przeszłości.

– Nie powinienem był odpisywać... – powiedział cicho.

– Ale odpisałeś. I to wystarczyło – odpowiedziałam.

Za jego plecami mignął obrazek: kobieta w kuchni, mały chłopiec bawiący się klockami. Rodzina. Nowa. Prawdziwa?

– To już przeszłość – dodał, jakby chciał zamknąć temat.

– A ja? Też jestem przeszłością?

Zamilkł. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę. Potem zrobił krok w tył, nie mówiąc nic więcej. Nie zaprosił mnie do środka. Nie zapytał, co u mamy. Nie zapytał, co u mnie.

Odwróciłam się i odeszłam.

Agnieszka, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama