„W małżeństwie chciałem fajerwerków i wrażeń, a miałem szarą codzienność. Los ze mnie zadrwił i ukarał za plugawe myśli”

Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, fizkes
„Bóg mnie pokarał. Za to, że wybrzydzałem, że nie umiałem docenić spokojnego, pozbawionego zawirowań życia, że tęskniłem nie wiadomo za czym, że byłem gotów na rozwód, byle coś się zadziało. No to miałem przygodę, niech mnie szlag, miałem swoją ekscytację!”.
/ 17.07.2022 08:30
Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, fizkes

Moje małżeństwo to była nuda. Nie tak to miało wyglądać, nie tego się spodziewałem. Oczekiwałam zabawy w lunaparku, kolejki górskiej, a dostałem wolną jazdę na karuzeli z osiedlowego placu zabaw. No, sorry, ale nie moje klimaty. Chciałem się z tego jakoś bezboleśnie wymiksować. Na szczęście los wiedział, co dla mnie lepsze…

Nie ożeniłem się przedwcześnie, bym miał wymówkę: za młody byłem i nie wiedziałem, w co się pakuję. Nie był to też mój pierwszy związek, nawet nie drugi czy trzeci. Nie pobraliśmy się na łapu-capu i zdążyłem dobrze ocenić charakter mojej przyszłej żony.

Nie zaliczyliśmy wpadki, więc nie było to też żadne małżeństwo podyktowane względami „co ludzie powiedzą” i „babci będzie miło”. Kochaliśmy się i lubiliśmy, dobrze się znaliśmy i mieszkaliśmy razem jakiś czas.

Chcieliśmy więcej, no to się pobraliśmy

Sądziłem, że w naszym wypadku małżeństwo niewiele zmieni, i faktycznie tak było. Obrączki na palcach i dokumenty w szufladzie. Ubytek kilkudziesięciu tysięcy z konta na ślub i wesele. Ale potem, po całym tym cyrku z organizacją uroczystości, po załatwianiu, bieganiu, decydowaniu, nagle… zapadła cisza i opadł kurz.

Praca-dom, praca-dom, to wszystko. Zastój, marazm. A gdzie jakiś dzwonek do drzwi? Gdzie ktoś, kto powie: „Dzień dobry, panie Jakubie, od dzisiaj będzie więcej rozrywki, więcej ekscytacji, więcej…”. No właśnie, więcej czego? Czegoś mi brakowało, ale sam nie bardzo umiałem określić czego. Wiedziałem tylko, że się nudzę.

Moje zniechęcenie wcale nie znaczyło, że przestałem kochać żonę. Kochałem ją nadal, ale drażniło mnie, że jej ta stagnacja najwyraźniej odpowiada. Łudziłem się, że z czasem coś drgnie, ożywi się, że musimy wziąć oddech po tej wielkiej fecie, ale… nie.

Mijały tygodnie, miesiące i nic się nie zmieniało. Praca-dom, płacenie rachunków, wieczorem jakiś film, raz na tydzień żarcie na wynos, jakiś seks w weekend, czasem wypad do knajpki, raz czy dwa razy roku wyjazd na wakacje – zimą do Zakopanego, latem na Mazury.

Miałem dość. Dusiłem się

Chciałem czegoś więcej, czegoś, czego nie potrafiłem zdefiniować, ale czego potrzebowałem całym sobą. Jak ptak wiatru pod skrzydła. Tęskniłem za tym nieokreślonym czymś, bolały mnie ciało i dusza. Może dziecko by nam dobrze zrobiło?

W porę się otrząsnąłem z takich pomysłów. Dodać do nudy ciągłe zmęczenie i brak snu to przepis na katastrofę, a nie cudowne remedium. Poza tym dziecko powinno być chciane i wyczekane, a nie powołane do życia, by ożywić związek swoich rodziców. To nie fair wobec dzieciaka. Zwłaszcza że po trzech latach nadal nie potrafiłem stwierdzić, o co tak naprawdę mi chodzi, czego mi brakuje.

Była zima, zbliżał się nasz mały urlop, ale flaki mi się wywracały na myśl o zatłoczonym Zakopanem. Wykupiłem więc fantastyczny wyjazd na egzotyczną wyspę, gdzie mieliśmy się rozkoszować słońcem, białym piaskiem na plaży i ciepłą, czystą wodą, w której przy brzegu przeglądają się palmy.

Karina nie była tego świadoma, ale to miał być wyjazd ostatniej szansy. Albo coś zaskoczy, albo składam pozew o rozwód i szukam wrażeń gdzie indziej. Moja żona była ciepłą, ładną kobietą, mogła jeszcze ułożyć sobie życie beze mnie, nie chciałem jej marnować najlepszych lat, czując się nieszczęśliwy i unieszczęśliwiając ją samą.

Bo przecież wcześniej czy później to by się objawiło, że nie gra między nami, że miała być symfonia, a jest jakieś „wlazł kotek na płotek”. Wyjazd był niesamowity. W końcu odpoczywaliśmy, a nie ściskaliśmy się w tłumie. Leżeliśmy na plaży, jedliśmy lokalne pyszności, chodziliśmy na wycieczki. Ale nadal czułem tę pustkę, która nie opuszczała mnie od kilku lat.

Nie ma sensu męczyć i siebie, i jej

Wyjazd ostatniej szansy był papierkiem lakmusowym, który nic nie pokazał. Po powrocie idę do prawnika i kończymy tę farsę, postanowiłem. W dniu odlotu spakowaliśmy walizki, poupychaliśmy pamiątki, które mieliśmy przywieźć rodzinie i znajomym, i pojechaliśmy na lotnisko.

Cały czas myślałem o tym, że będę musiał jakoś powiedzieć Karinie, że chcę rozwodu. I nie dlatego, że kocham inną. Czasem miłość nie wystarcza. Potrzebuję czegoś więcej, czegoś innego. Czegoś zupełnie innego.

Lot przebiegł bez większych zakłóceń. Potem wsiedliśmy w auto zostawione na parkingu i ruszyliśmy do domu. Zapadał zmierzch, gdy wjechaliśmy do lasu. Układałem sobie w głowie, co powiem, jak to powiem, nie pomyślałem, że coś się może stać.

Coś tak wielkiego i absurdalnego jak łoś na drodze. Że pojawi się znienacka i stanie jak wmurowany. Próbowałem go ominąć. Próbowałem manewrować samochodem tak, żeby nikomu nic złego się nie stało. Łoś miał to gdzieś, ani drgnął.

Za to ja wpakowałem nas w drzewo. Chyba na chwilę straciłem przytomność, bo miałem wrażenie, że wybudzam się w nieprzyjemny sposób z jakiegoś dziwnego snu. Obydwie poduszki wystrzeliły, spod maski leciał lekki dymek, a moja żona… Ona się nie budziła, choć starałem się ją docucić.

– Karina, obudź się, hej, obudź się… – prosiłem, klepiąc ją delikatnie po policzku.

Nie reagowała. Wyciągnąłem telefon i drżącymi dłońmi zadzwoniłem na 112. Dobrze, że chwilę wcześniej spojrzałem na nawigację, więc wiedziałem mniej więcej, gdzie jesteśmy. Czekanie na karetkę trwało wieczność, a mnie wszystko bolało.

Oddech mi się rwał, szloch łapał za gardło… To było straszne i przerażające: widzieć ukochaną kobietę w takim stanie, nieprzytomną, zakrwawioną, może umierającą. Nie wiedziałem, czy nie ma jakichś złamań, czy z jej kręgosłupem wszystko w porządku. Dyspozytor zabronił mi jej dotykać. Mogłem tylko czekać. I myśleć. 

A miałem o czym myśleć! Bóg mnie pokarał. Za to, że wybrzydzałem, że nie umiałem docenić spokojnego, pozbawionego zawirowań życia, że tęskniłem nie wiadomo za czym, że byłem gotów na rozwód, byle coś się zadziało. No to miałem przygodę, niech mnie szlag, miałem swoją ekscytację!

Boże, jaki ja byłem głupi, jaki potwornie głupi...

Dałbym wszystko, by cofnąć czas. Przystanąć gdzieś na kawę albo na siku. Zwolnić, przyspieszyć, cokolwiek, byle uniknąć nieprzewidzianego spotkania z łosiem na drodze. Bylebym mógł bez przeszkód dotrzeć z żoną do domu.

Moja chęć, by coś się wydarzyło, wyparowała! Już chciałem naszej codzienności, naszej rutyny, utartej rzeczywistości, szarości każdego poranka i zmierzchu, nie potrzebowałem żadnych zmian, żadnych emocjonalnych kolejek górskich, chciałem, żeby moja żona była cała i zdrowa, by znowu mogła mi powiedzieć, że mnie kocha, żebym znów mógł ją pocałować na dobranoc…

Stałem się najlepszym dowodem na to, że musisz coś stracić, by to docenić. W jednej chwili pustka, która obejmowała mnie swoimi mackami, zniknęła. W jednej chwili coś wypełniło tę przestrzeń – strach, że stracę miłość mojego życia, i to wszystko, co miałem dzięki niej.

Nagle mnie olśniło: szczęście nie polega na ciągłej ekscytacji i euforii, tylko na braku większych kłopotów i tragedii. Na stabilizacji. Na ogólnej przewadze zadowolenia nad niezadowoleniem. Jeśli czegoś mi brakowało, to mądrości i szerszej perspektywy. Ale już ją zyskałem. Dostałem prostującego kopniaka, oberwałem w splot słoneczny i zmądrzałem.

Nie odchodziłem od niej i błagałem o cud

Gdybym powiedział Karinie o rozwodzie, nie zrozumiałaby, i słusznie. Zraniłbym ją, dotkliwie, boleśnie. Podejrzewałaby, że kłamię, bo kto normalny chce rozwodu z żoną, którą niby kocha? Właśnie. Pewnie kilka tygodni z dala od niej otrzeźwiłoby mnie i wróciłbym na kolanach, żebrząc o wybaczenie i kolejną szansę. Bo życie bez Kariny nie miałoby sensu. Żadnego sensu…

Tymczasem tkwiliśmy w rozbitym samochodzie, a ja nie wiedziałem, czy Karina przeżyje. Przykładałem jej co chwilę telefon do ust, żeby zobaczyć parę i upewnić się, że nadal oddycha. Boże, czemu ona, nie ja? Czemu ona ma płacić za mój błąd, nieuwagę, wahanie? No, czemu?!

W końcu przyjechały dwie karetki i zabrano nas do szpitala. Ja miałem tylko złamane dwa żebra, jakieś potłuczenia, otarcia, założono mi kilka szwów, zresztą nieważne, nie ma o czym mówić w ogóle. To Karina ucierpiała i było z nią źle.

Jej operacja trwała ponad cztery godziny, a ja mogłem tylko powstrzymywać łzy i błagać wszystkie siły wyższe, wszystkich możliwych bogów, by z tego wyszła. A potem nie chciałem być nigdzie indziej niż przy łóżku mojej żony. Ignorowałem zalecenia lekarzy, każących mi coś zjeść, przespać się, odpocząć.

Co będzie, jak się obudzi i mnie nie zobaczy?

A co będzie, jak coś się stanie, wyniknie jakaś komplikacja? Trzeba być dobrej myśli, oczywiście, ale i tak chciałem być z nią, przy niej, dla niej, pilnować, czekać, modlić się. Nieważne, jak bardzo mnie bolało, jak kręciło mi się w głowie. Pielęgniarki wzdychały i wywracały oczami, komentując, że taki mąż to skarb, tak zakochany w żonie. Gdyby wiedziały, jaki byłem durny, pewnie zamieniłyby mi leki przeciwbólowe na landrynki.

Minęło kilka tygodni, zanim wypuszczono Karinę ze szpitala. Rehabilitacja miała trwać wiele miesięcy, ale mimo wszystko w końcu mogłem powiedzieć, że jest z nią lepiej, że wyszła z tego i mnie nie opuści, że będzie nadal nadawać sens mojemu życiu.

I kiedy znaleźliśmy się we dwójkę w naszym mieszkaniu, wiedziałam, że mam wszystko, czego mi potrzeba. Nie chcę niczego więcej, jak tylko móc budzić się i zasypiać przy tej kobiecie. I byłem cholernie wdzięczny losowi, że mi jej nie odebrał.

Obiecałem sobie i wszystkim bóstwom, do których się modliłem, że będę dbał o moją żonę i nasze małżeństwo najlepiej, jak potrafię. Przegonię każdą nielojalną myśl, każde zwątpienie. Jeśli mnie najdzie, wiem, co robić, gdzie iść. Tam, na tę drogę, gdzie w poprzek przeznaczenia, a może zgodnie z nim, stanął łoś, gdzie wciąż rosło drzewo noszące ślady po zderzeniu z naszym samochodem…

Minęło dziesięć lat, a Karina nie ma pojęcia o mojej głupocie, w każdym razie nigdy nie dała mi odczuć, że się czegoś domyśliła. Gdyby wiedziała, zraniłoby ją to tak bardzo, tak bardzo…

Wciąż się wstydzę, że w ogóle kiedykolwiek pomyślałem o rozwodzie. Że byłem taki niewdzięczny. I zdejmuje mnie budzący zgrozę lęk, że mogłem stracić nie tylko Karinę, ale też całe nasze wspólne życie, nieodkryte jeszcze szczęście, trójkę naszych dzieci…

Czytaj także:
„Wujek z ciotką żądają pieniędzy ze spadku, choć dziadek dawno ich spłacił. Nie zobaczą złotówki, bo reszta jest moja”
„Byłam pewna, że nad moim uczniem znęca się ojciec - zimny biznesmen. Prawda okazała się jeszcze bardziej szokująca”
„Mój mąż nie chciał iść na pogrzeb własnego ojca. Nie wybaczył mu jego grzechów nawet po jego śmierci”

Redakcja poleca

REKLAMA