Indyjska przyroda sama w sobie tak bardzo nie kusi, choć na subkontynencie jest kilkadziesiąt wspaniałych parków narodowych i kilkaset rezerwatów, gdzie można podziwiać przeróżne cuda natury. Od kwiatów (Dolina Kwiatów w Himalajach), przez motyle, po muskularne gaury i nosorożce (tu: słynny park Kaziranga w Asamie, gdzie populacja tych trzytonowych kolosów jest największa na świecie). Z roku na rok coraz większą atrakcją staje się też indyjskie safari, na które, planując podróż, warto zarezerwować przynajmniej 4–5 dni.
1
z
2
fot. Fotolia
Tygrysi los
Wracamy do obozowiska. Kanha i położony na północ od niej, nieco podobny rezerwat Bandhavgarh to dwa wielkie kompleksy turystyczne. Kto chce mieć pełną pulę atrakcji, może wynająć sobie domek zbudowany na drzewie (w Tree House Hideaway, hotelu przy granicy parku Bandhavgarh). Niektórzy mówią, że można poczuć się tu jak w dżungli, złośliwi dodają, że to dżungla typu Walt Disney Studio – domki mają wszelkie luksusy, a kuchnia – potrawy z całego świata. Wokół Kanhy jest wiele tak zwanych jungle lodges – obozowisk z wygodnie i ładnie urządzonymi domkami i basenem, nad którym miło jest leniuchować między poranną a popołudniową turą safari.Ośrodki mają zwykle bardzo dobrze przygotowany program spacerowo-edukacyjno-przyrodniczy. Z czystym sumieniem polecić można na przykład asystowanie przy kąpieli słoni, które przy swoich opiekunach są potulne jak małe pieski, śmiesznie przekrzywiają łby, polewają przybyszy wodą z trąby i dają się głaskać.
Siadamy do lunchu złożonego z ostro przyprawionej baraniny i niezłych warzywnych kombinacji. Absolutnym hitem jest indyjski specjał masala papad – cienkie placuszki posypane ostrymi przyprawami, z cebulą, papryką i pomidorami. Do posiłku serwuje się indyjskie wino Sula, na które jednak trzeba mieć ochotę. Przy jedzeniu pracownik parku, Amar, opowiada nam o kłopotach z kłusownikami. Tygrysy, choć pod ścisłą ochroną (na początku XX wieku było ich 100 tysięcy, zostało około 5 tysięcy), nadal są zabijane. W Chinach wino z dodatkiem mielonych kości tygrysa uchodzi za luksusowy, prestiżowy podarunek, legendarnym powodzeniem cieszą się tygrysie medykamenty. A im więcej w Azji bogacących się ludzi, tym częściej stać ich na takie produkty. Upolowany, co oznacza dziś: otruty tygrys wart jest nawet 50 tysięcy dolarów, chętnych nie brakuje.
Słoniowa choroba
Na drugi dzień czeka nas atrakcja: jazda na słoniach. Nie jest ona jednak wcale taka fajna i prosta. Na blisko trzymetrowego kolosa ciężko wejść. Drewniane siodło – howdah trudno nazwać wygodnym. Trzeba złapać rytm kroków słonia, a od kołysania robi się mdło jak przy chorobie morskiej. Ale słonie to najpewniejszy środek transportu do miejsc, gdzie przemieszkują tygrysy. Mogą podejść blisko, bo kolosy na pewno nie zostaną zaatakowane. Przyznam szczerze: ja tygrysa nie widziałam. Ale moi współtowarzysze tak. Leżał w wysokiej trawie i zachowywał kompletną obojętność. Liznął łapę, ziewnął i szybko zniknął w gęstych zaroślach. Podobno był charyzmatyczny i nieprawdopodobnie piękny! Ravish znów ma dla mnie pocieszenie: "Pani go nie widziała", tłumaczy. "Ale on panią widział na pewno". Bo nic nie umyka żółtym, jarzącym się oczom tygrysa.2
z
2
fot. Fotolia
Wyjdzie, nie wyjdzie?
"Za kwadrans wszyscy przy jeepach!", woła nasz opiekun Ravish. Jest piąta rano. Szybko pijemy kawę z ciepłymi rogalikami. Pędzimy po aparaty i kamery, łapiemy swetry, kurtki, rękawiczki. Jesteśmy w Parku Narodowym Kanha w stanie Madhya Pradesh, w samym sercu Indii. Ale mamy listopad i ranki bywają naprawdę chłodne. Wszyscy myślą o jednym: żeby choć przez chwilę udało nam się zobaczyć absolutnego króla tutejszych zwierząt – tygrysa bengalskiego.Tygrys to chluba Indii, symbol potęgi i majestatu. Park Kanha ma niesamowicie bogatą faunę i florę. Jednak dla wielu turystów, także Hindusów, spotkanie z wielkim kotem, ba... samo mignięcie wśród liści płomiennie pomarańczowego futra to sens całego safari. Wypatrywanie go i nasłuchiwanie nadaje dramaturgię naszym codziennym wyprawom do dżungli. "Nie będzie żadnego kota", biadolą stojący przy mnie Francuzi. Nie sprzyja nam pora roku. Jesteśmy niedługo po deszczach monsunowych, poszycie jest wilgotne i drapieżnik nie musi szukać ochłody ani podchodzić do wodopojów (podobno na tygrysy najlepiej wybrać się w kwietniu, kiedy zaczyna być gorąco, ale nie ma jeszcze 50 stopni Celsjusza). Ravish pociesza: "Safari to nie zoo, nigdy nie wiadomo, na co się trafi". Tak czy inaczej ruszamy!
Wrzaski i szelesty
Kanha to jeden z najstarszych, największych i najsłynniejszych parków narodowych Azji. W początku XX wieku tereny te były ulubionym miejscem polowań Brytyjczyków, ale już w 1935 roku utworzono tu pierwszy rezerwat. Jedziemy rdzawym duktem. Krajobraz jest dość niezwykły, bo gęsty jak dżungla las przecinają bardzo rozległe łąki przypominające trochę afrykańską sawannę. Nazywa się je maidans. Kiedyś były tu wsie, które przesiedlono, by zrobić miejsce dla zwierząt. Na łąkach pasą się antylopy, od czasu do czasu przebiegają rzadko widywane jelenie barasinga z pięknym strzelistym porożem. W Kanhie ocalono je przed wyginięciem, dziś uprawia się dla nich specjalny rodzaj trawy. Kto ma szczęście, zobaczy gaury, ciężkie czarne woły z tak rozrośniętą klatką piersiową, że przypominają zwierzęcych kulturystów.W lesie napięcie rośnie. Obce mieszczuchom szelesty i odgłosy wywołują dreszcz emocji. Małpy robią dziki harmider, wrzeszczą i potrząsają gałęziami. Są zresztą zabawne, o czarnych bezwłosych pyskach, okolonych białym futrem (zwą się langury). Niemal przed nogami przelatują nam dhole – indyjskie dzikie psy zwane diabłami lasu. Tygrys gdzieś tu jest (w Kanhie żyje 100 osobników), ale na razie nie ma ochoty się pokazać.