Znowu pomyliły mi się kierunki metra i zamiast na Młociny, pojechałam gdzieś w stronę Kabat. Cholera! Nigdy się nie nauczę. To nie jedyna moja wpadka, odkąd przyjechałam do stolicy. Mieszkam teraz w Warszawie, jestem studentką, cały świat stoi przede mną otworem. A ja jakoś czuję, że ten mój świat się właśnie zamknął. Do domu pojadę dopiero za dwa tygodnie. Ka-ta-stro-fa. Ta cała Warszawa mnie przeraża. Znajomi mówią, że za rok przywyknę i nie będę chciała wracać do domu. W końcu ile tu klubów, sklepów, ciekawych miejsc. Nie wiem, co będzie za rok. Teraz wiem, że jestem zagubioną Ewą w chyba zbyt wielkiej i przygnębiającej Warszawie.
Więzienny akademik
Dla moich znajomych opuszczenie domu rodzinnego i wyjazd na studia to super przygoda. W końcu nie będą kontrolowani przez starszych. Luz i imprezowanie. Ja tak nie mam. Pierwsza doba w nowym miejscu doprowadziła mnie do stanu co najmniej depresyjnego. Kiedy rodzice zostawili mnie samą w akademiku, poczułam się jak sierota. Moja nowa koleżanka wpatrywała się w monitor laptopa i nie była zbyt zainteresowana moją osobą. Hmm – dziwna laska. Mogłaby chociaż udawać, że mnie zauważa. Usiadłam na swoim łóżku, które tak naprawdę wcale nie jest moim łóżkiem. Czułam się tak obco i nieprzyjemnie, że już chciałam dzwonić po tatę, żeby po mnie wracał. W pokoju panował półmrok. Dwie szafy przy ścianie, dwa identyczne biurka obok, a na nich dwie zielone, takie same lampki nocne. Naprzeciwko dwa łóżka ustawione wzdłuż drugiej ściany. Identyczne oczywiście. Przez moment zastanawiałam się, czy to akademik, czy więzienie. Dla mnie i tak nie ma żadnej różnicy. Moja koleżanka, której imienia, mimo że się przedstawiał, nie pamiętam – siedziała na łóżku i nie odrywała wzroku od laptopa. Cóż – bardzo rozmowna, ale mi to nie przeszkadzało, bo nie miałam ochoty na pogaduchy. Chciało mi się beczeć. Światło z komputera współlokatorki rozświetlało małą część pokoju. W pozostałej było ciemno. Przed pójściem spać zadzwoniłam do rodziców. Powstrzymywanie łez to nie moja specjalność – teraz już to wiem. Beczałam jak bóbr. Głowa bolała mnie strasznie. Wzięłam prysznic i poszłam spać. Miałam nadzieję, że następny dzień będzie lepszy.
Ranek był nawet zabawny. Rok akademicki zaczyna się za dwa dni. Żeby nie tracić czasu, postanowiłam zwiedzieć Centrum. Ubrałam się na sportowo i wyszłam z akademika. Osiedle studenckie było ciche, prawie jak w moim rodzinnym Żaganiu. Trawa też jest zielona, a niebo niebieskie – pomyślałam i zaśmiałam się sama do siebie. Może nie będzie tak źle? Moje nastawienie zmieniło się za kilkadziesiąt kroków. Zauważyłam pędzących ludzi. Myślałam, że coś się stało, gdzieś wybuchła bomba, czy coś jeszcze gorszego. Chyba trochę się nawet przestraszyłam. Po chwili okazało się, że wszyscy pędzą do nadjeżdżającego autobusu linii 112.
Jakie to szybkie miasto. Każdy gdzieś biegnie. Nikt nie ma czasu na spacer, bo każdy gdzieś się spieszy.
W Centrum było całkiem fajnie. W końcu mogłam iść pod Pałac Kultur i pozwiedzać wszystko tak jak ja chcę, a nie jak ma w planie przewodnik wycieczki szkolnej. Czułam taką niezależność w powietrzu. Musiałam zajrzeć do galerii handlowej. Sklepy to przecież mój żywioł. Wydałam tyle kasy, że miałam wyrzuty sumienia. Ale tylko przez chwilę. Złote Tarasy mnie pochłonęły. Tylu sklepów i ludzi na raz nigdy wcześniej nie widziałam. Poczułam się jak dziewczynka z prowincji, bo w sumie to prawda. Zadziwiające było to, że w Złotych Tarasach spędziłam prawie pół dnia. Jak wychodziłam, było już ciemno.
Warszawska inność
Postanowiłam pojechać na Krakowskie Przedmieście, żeby zobaczyć Kampus Główny swojej nowej szkoły. Wróć – uczelni. Jakie obce słowo. Spacer Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem okazał się zaskakujący. W moim Żaganiu o tej porze zazwyczaj jest ciemno, a na ulicy nie ma niemalże nikogo. A tu – ludzi jak mrówek. I to oświetlenie. Niby noc, a jednak dzień.
Pomyślałam, że Warszawa jest piękna tylko nocą. Po prostu zaskakuje, inspiruje i wprowadza w zachwyt. Wszędzie jasno, miasto tętni życiem. Przypomniały mi się ciemne zakątki w Żaganiu, które zawsze budziły we mnie strach. Tu – na warszawskich ulicach było mnóstwo ludzi.
W kawiarniach i klubach tętniło nocne życie. Jakiś przystojny barista z Costy przygotowywał właśnie ciepły napój. Z knajpki wychodził wstawiony gość. Po ulicy przechodzili dziwnie ubrani ludzie. Kolorowe swetry, kurtki, buty, a nawet włosy. Każdy był inny – taki warszawski – pomyślałam. Minęłam parę chyba - bogaczy. Mężczyzna miał na sobie ciemny garnitur, który wyglądał na taki z wyższej półki. I ten zapach perfum – na pewno kosztowały krocie. Kiedyś słyszałam, że kobiecie wolno przesadzić z perfumami, ale jak facet za bardzo się wypryska, to nie jest już gustowne. Ten, którego minęłam grubo przesadził. Obok niego szła warszawska piękność. Długie nogi, włosy i rzęsy. Miała czarną kieckę i ciągle się głupiutko śmiała. Stałam na przystanku jeszcze przez chwilę. Potem podjechał mój autobus. Wycieczka zakończona.
Schody a zasady savoir vivre
Kolejny ciężki, "warszawski" dzień. Przepycham się przez tłum ludzi. Jest ciasno, duszno i śmierdzi. Czy ci ludzie się myją? Jeśli godziny szczytu w tym mieście zawsze tak wyglądają, to chyba umrę. Jakaś kobieta nadepnęła mi na stopę. Świetnie, że miała szpilki. Zadała mi tak wielki ból, że chyba miałam łzy w oczach i nawet nie powiedziała przepraszam. Ah – ta wielkomiejska kultura. A ja dalej przeciskam się przez tych wszystkich ludzi. Wsiadam do metra. W końcu się nauczyłam, jak nie mylić kierunków Młociny - Kabaty. W wagonie jest tylu ludzi, że nie wiem, czy się zmieszczę. Postanowiłam nie ryzykować. Z nadzieją czekałam na następny pociąg. Kolejny wagon był taka samo zatłoczony. Genialnie. Czułam się jak ogórek w słoiku. Jakiś facet zasypiał na stojąco. Dwie rozchachane nastolatki śmiały się na wały wagon. Na kolejnych przystankach ludzi przybywało, a ja czułam się coraz bardziej ściskana. Na szczęście wysiadałam na Centrum. I tu kolejna niemiła niespodzianka. Spokojnie stoję na ruchomych schodach. Oddycham głęboko po tym braku tlenu z metra. Myślę o zajęciach, które mają się zacząć za 20 minut. Nagle z błogostanu wyrywa mnie jakiś krzykliwy grubas. "Kurwa! Z drogi! Nie wiesz, że ta część jest dla tych, którym się spieszy!" nie wiedziałam, co się dzieje. Grubas w garniaku przesunął mnie na bok i wyprzedził. Za nim przeszła chyba pielgrzymka do Jasnej Góry, a może Warszawiacy pędzący do pracy. Od tamtego czasu, nauczyłam się, jak należy korzystać z ruchomych schodów. Nie sądziłam, że to aż takie ważne.
To miasto ma też swoje plusy. Jestem anonimowa. Prawie nikt mnie tu nie zna. Myślałam tak do pewnego czasu. Godzina 18.15. Nareszcie koniec zajęć. Czuję, jak moja głowa puchnie od nadmiaru wiedzy. Marzę tylko o tym, by być już w akademiku, który chyba zaczęłam traktować jak swoisty azyl. Oczami wyobraźni widzę już herbatę. Na myśl o zupie od mamy oraz serniku z rodzynkami, jeść chce mi się jeszcze bardziej. Niespokojnie czekam więc na 105, która jedzie w kierunku Osiedla Górczewska. Nagle usłyszałam wesołe "Ewa" i poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłam się i zobaczyłam chyba znajomą twarz. Taak! To Paulina - moja daleka znajoma z Żagania. W sumie, to mało co ją znam. Mam ją wśród znajomych na fejsie i chyba gdyby nie to, że dodaje mnóstwo zdjęć, to teraz bym jej nie poznała. Dziwne, ale osoba, która nie jest mi bliska, wywołała na mojej twarzy ogromny uśmiech. Tak jakbym spotkała bliską kuzynkę, ciocię czy najlepsza przyjaciółkę. Głowa przestała mnie boleć. Poczułam, że siły do mnie wracają. Rozmawiałyśmy krótko, ale na tyle długo, żebym poczuła się lepiej. Paulina jest studentką czwartego roku stosunków międzynarodowych. Opowiadał mi o swoich początkach w stolicy. Wcale nie były gorsze od moich. Uśmiałam się za wszystkie czasy. To bardzo dziwne uczucie, ale w tym obcym mieście, każda spotkana znajoma osoba jest jak członek rodziny, na którego długo się czekało.
Trudne pożegnania i ciężkie powroty
Warszawa jest co najmniej dziwna. Już zaczęłam lubić to szybkie, pędzące miasto. Przyzwyczaiłam się do uciekających z przystanku autobusów, nieustającego biegu, niemiłych ludzi i nieco bezczelnych Warszawiaków. Uwielbiam za to nocne spacery, klimat Starego Miasta oraz anonimowość tej metropolii. Wszystko zmienia się, gdy wracam do Żagania. Do domu pojechałam na tydzień. W końcu. Odpoczęłam, wyspałam się, spędziłam czas z rodziną, zjadłam normalny obiad, a nie zupkę chińską albo odgrzewanego kotleta. Wszystko, co dobre szybko się jednak kończy. Największy stres mam zawsze na przystanku autobusowym. Nie znoszę pożegnań. Czekam z rodzicami na autobus do Warszawy. Niby spokojna rozmowa o poniedziałkowych zajęciach. Ale ja wiem, że oni tak jak ja źle znoszą moje wyjazdy. Chciałabym, żeby czas się zatrzymał, a autobus mógłby nie przyjechać wcale. Niestety, biały pojazd podjeżdża, drzwi się otwierają. Jest chłodno i ponuro. Dziwne – oczywiście pogoda idealnie dopasowuje się do mojego nastroju. Tata wpycha do bagażnika ogromną walizkę, pełną słoików z pysznościami od mamy. Po chwili jestem już w autobusie. Przez pierwsze pół godziny się rozklejam, potem śpię.
Dojeżdżamy do Warszawy. Już widzę te wspaniałe wieżowce, światła, neony, autobusy miejskie i śmiesznych ludzików, którzy biegną za uciekającą 190. Wtedy uświadamiam sobie, jak bardzo lubię i jak bardzo nie lubię tego miasta.
Wysiadam na Dworcu Zachodnim. Brzydki zapach, pełno ludzi, Rosjanie z wielkimi torbami i ludzie z plecakami. Każdy się pcha – byle by szybciej do wyjścia. Po chwili jestem na miejscu. Idę z moją ciężką torbą podróżną. Słyszę szum ulicy, gwar miasta i uderzające słoiki w mojej żagańskiej torbie.