Zaczęło się od „mamo, chcę się przebrać za rakietę, ale taką z czułkami”, zimny pot spłynął mi po kręgosłupie, a synapsy zaczęły iskrzyć w histerycznym poszukiwaniu sprytnej psychomanipulacji, która sprawi, że pierworodny zmieni koncepcję. Bo argument: synku, ale wymyśl może coś innego, na trzylatków, jak wiadomo, działa jak hemoglobina w wodzie na nozdrza rekina ludojada. Więc nawet nie próbowałam.
Szczęśliwie, z pomocą przyszły panie z przedszkola, które od tygodnia nakręcają karnawałową zajawkę, a na dwa dni przed robiły z dziećmi maski na bal. Tak oto Mikrob został liskiem. Bo sobie wykonał taką maskę i innej już nie chciał.
To znaczy MIAŁ zostać liskiem, a ja uznałam, że po rakiecie z czułkami, kostium liska to bułka z masłem. Och, jak bardzo się myliłam.
Błąd pierwszy polegał na tym, że uznałam, że jeden dzień to dość czasu, by znaleźć w mieście stołecznym Warszawa, jeśli nie wypożyczalnię oferującą liski we wszystkich rozmiarach, to przynajmniej sklep, gdzie kupię od biedy lisią maskę i kitę.
A poza tym mam przecież bloga, który obserwuje ładnych parę tysięcy rodziców dzieci w podobnym wieku (mój osobisty google i porównywarka cenowa w jednym), więc zawsze ktoś mnie poratuje.
A jednak. Po wizycie w 10 sklepach z akcesoriami dla dzieci i obdzwonieniu kolejnych 10 wypożyczalni, przekonałam się, że łatwiej byłoby jednak ogarnąć kostium rakiety z czułkami. Bo liski, nawet jeśli są, to dostępne najwcześniej od przyszłego tygodnia, w rozmiarze na 180 cm i pół metra w bicepsie, albo raczej takie do wykorzystania w „50 twarzach Graya”, niż na imprezie 3-5 latków. No dobra, były też liski w sklepach internetowych, nawet z dowozem na przedwczoraj, ale po 150 zeta wzwyż. Są jednak pewne granice.
Anna Kowalczyk: Bajeczka o Złym Smogu
Tak więc stanęłam w obliczu dylematu – czy zakupić ten śliczny kombinezon pandy, który sam mi się pcha do koszyka i ma wszystko co najlepsze – jest ładny, we właściwym rozmiarze, też jest ulubionym zwierzakiem i kosztuje akurat 28 zł w promocji? Czy jednak przyznać uczciwie, że nie ma to tamto, trzeba po prostu kostium liska wykonać własnoręcznie? Czy zaryzykować (prawdopodobieństwo graniczy z pewnością), że strój hamburgera, jednorożca, Spidermena, czy jakikolwiek inny (a wszystkie były naprawdę super) jednak nie trafi w gust przedszkolaka („bo nie są LISKIEM"), co się skończy kaskadą łez, kilkugodzinnym szlochem i złamanym sercem? Czy może jednak przezwyciężyć wrodzoną niechęć do rodzicielskich wygibasów i zabrać się z kopyta do szukania rudego sztucznego futerka na ogon? No więc już wiecie, co wybrałam.
Okazało się przy tym, że gromadzone latami skrawki filców, wstążek, stare guziki i farby do tkanin, jednak naprawdę mogą się przydać (a nie mówiłam, mężu?), a zapomniana od 3 lat maszyna do szycia (niegdysiejsze zamówienie u Św. Mikołaja) może służyć nie tylko za podstawkę do kurzu. Niestety, jak się miałam przekonać, sztuczne futerko nie daje się łatwo farbować na rudo drogeryjną farbą do włosów, ale od czego są te wszystkie odpinane kołnierze walające się na dnie szafy? W sumie poszło niewspółmiernie gładko i łatwo w porównaniu do mierzenia się z wizją pogrążonego w żałobie trzylatka, chlipiącego w kącie, pośród wszystkich tych roztańczonych księżniczek i superbohaterów. Ale gdyby nie poszło, to wiem aż za dobrze, że siedziałabym do skutku, szyjąc i prując, prując i szyjąc, i wycinając od nowa. Tak jak kiedyś mój tato - niezrównany twórca kostiumów ze starej zasłonki, brystolu i folii aluminiowej. Genów, widać, nie oszukam.
Bal się więc odbył, lisek odtańczył kaczuszki (czy co tam się teraz tańczy na kinderbalach), pożarł faworki, pomachał kitą i przyznał łaskawie, że kostium miał fajny, ale nie tak jak Zosia, która była stegozaurem. A ja niniejszym dołączyłam do grona zbzikowanych mamusiek, które poruszą niebo i ziemię oraz sprzeniewierzą się własnym poglądom i zasadom tylko po to, żeby lisek dotarł na bal zadowolony. W przyszłym roku ma być pingwin. Wprost nie mogę się doczekać.