Weronika Rosati: Aktorstwo nie zna granic, a ja jestem na takim etapie w moim życiu, że szukam nowych ról i propozycji. Aby wyjechać, poprosiłam o urlop dziekański w szkole. Chodzę do szkoły aktorskiej Lee Strasberga, do której uczęszczała Angelina Jolie, Scarlett Johansson i Al Pacino. Inaczej niż w Polsce uczą tam metodą Stanisławskiego, polegającą na całkowitym wcielaniu się w rolę, co mnie zawsze fascynowało.
– To co robisz w Polsce?
Widzisz te tipsy? Akurat mam przerwę międzysemestralną i nagrywam kolejne sceny do serialowej wersji „Pitbulla”, która ukaże się jesienią w TVP2. Te ciemne włosy i czarne brwi też są częścią roli. Dziś znowu szlifowała mój ormiański akcent rodowita Ormianka. Poza tym w kraju nagrałam, już po raz drugi, telewizyjną reklamę kosmetyku.
– Widziałam, reklamujesz szampon. To takie ważne?
Chcą mnie, a nie kogoś innego i płacą mi za to. Zauważ, że w takich reklamach grają aktorki światowego formatu, jak Charlize Theron czy Salma Hayek. Pomagam też mamie uruchomić nową linię kolekcji „Veronika Style”. W butiku mojej mamy kobiety będą mogły kupić rzeczy, które ja lubię nosić.
– Porozmawiajmy o USA, dokąd wrócisz jesienią. Studio Lee Strasberga to bardzo droga szkoła?
Szkołę wybrałam sama, sama na nią zarobiłam. Czy wiesz, że pierwszy raz wysłałam do tej szkoły papiery, kiedy miałam 10 czy 11 lat? Potraktowali mnie poważnie, przysłali mi kilka katalogów z pełną informacją o wykładowcach. Przezornie nie napisałam, ile mam lat.
– Masz za sobą semestr szkoły. Jesteś tak zachwycona, jak na początku?
Jest fantastycznie. W Polsce ten, kto wybija się ponad przeciętność, ma trudniej. A tam wszyscy nastawieni są na odkrywanie talentów, znajdowanie osobowości. Nauczyciele mobilizują, zachęcają, nie dołują. Słabszemu pomagają, dając więcej pracy. Zajęcia trwają od rana do wieczora, nawet do 22.00.
We francuskim mam idealny akcent, ale zdarza się, że brakuje mi słów. Przez pięć lat chodziłam do francuskiej szkoły w Szwajcarii. Nie było zmiłuj, musiałam się w tym języku uczyć, czytać, rozmawiać, rozumieć. Angielski znam lepiej, bo go zawsze uwielbiałam. Mnóstwo czytałam w tym języku, zewsząd ściągałam lektury, książki i dramaty anglosaskie – od Szekspira i Showa po powojenne dramaty amerykańskie. Albee, Miller, O’Neill, a przede wszystkim Williams. To daje rezultaty. Na zajęciach z wymowy, w których uczestniczą sami cudzoziemcy w mojej szkole, jestem jedną z osób o najlepszym akcencie amerykańskim.
– Dużo tekstów musisz się w szkole uczyć na pamięć?
Mogę, ale nie muszę. Przygotowałam wcześniej kilka ukochanych scen, których wyuczyłam się dla własnej przyjemności. To składanka różnych ról Vivien Leigh, Elizabeth Taylor, na przykład główna rola z „Kto się boi Virginii Woolf”. Każdy sam wybiera teksty i gra je, jak czuje. To cudowne, bo można improwizować. Bez paraliżujących ograniczeń w stylu: „Przed tobą grała to Elizabeth Taylor”. Ostatnio zagrałam scenę z głównej roli w „Kotce na rozgrzanym blaszanym dachu”. Pochwalił mnie Paul Calderon, który zagrał między innymy w „Pulp Fiction”, i nawet mój nauczyciel, który miał do tej pory ze mną problem, jako z Polką.
– Może jakaś nasza rodaczka go kiedyś skrzywdziła?
Niewykluczone, ale nawet on po moim występie powiedział: „Masz ogromny talent, dziewczyno”, czego nigdy nie usłyszałam w żadnej polskiej szkole. Owszem, także Andrzej Kostenko, Ryszard Bugajski, profesor Jan Machulski, Wojtek Malajkat, którzy uczyli mnie aktorstwa, a więc znali moje możliwości, mówili mi: „Nadajesz się do tego zawodu, rób to dalej”. Takie słowa dają wiarę w siebie. Tak samo było z Patrykiem Vegą.
Zadzwonił do mnie głęboko przekonany, że ja i tylko ja nadaję się do roli młodej Ormianki – córki szefa mafii, dziewczyny z półświatka, samotnej, ale wrażliwej i z charakterem, która handluje wódką na stadionie. Pewnym sukcesem był także udział w fabularyzowanym dokumencie o Davidzie Lynchu. Zagrałam w nim zjawę, która „istnieje” tylko w głowie Lyncha. Graliśmy w fabryce w Łodzi w 30-stopniowym mrozie. Byłam w przezroczystej koszuli. Reżyser rozebrał się do T-shirta, żeby było mu tak samo zimno, jak aktorom. Natomiast podczas Camerimage zagrałam w projekcie „Klaps” Sławomira Idziaka.
– Spotykasz na swojej drodze wielkich świata filmu...
Największe wrażenie zrobiło na mnie spotkanie z jednym z moich ulubionych reżyserów – Martinem Scorsese. Okazało się, że znał filmy Munka, Hasa, Wajdy, podziwiał „Faraona” Kawalerowicza. Dzięki Janowi Kaczmarkowi, polskiemu kompozytorowi – laureatowi Oscara, dostałam zaproszenie na 25-lecie wytwórni filmowej MiraMax. To oni mają w swej „stajni” między innymi Leonardo DiCaprio, Cate Blanchett, których miałam okazję poznać. Więc stałam wśród tych gwiazd i rozmawiałam z Martinem Scorsese... Inni czekali, myśląc, że jestem kimś ważnym z biznesu, a my dyskutowaliśmy o filmach. Uwielbiam takie chwile. Są jak sen na jawie. Są inspiracją, cudem, który sprawia, że brnę dalej w moje marzenia. W księdze Eklezjasty spopularyzowanej hitem „The Birds” jest między innymi napisane alegorycznie, że jest czas na cierpienie i czas na spełnienie. W istocie teraz, po cierpliwym dążeniu do celu, wyrzeczeniach, moje życiowe marzenia się wreszcie spełniają.
– Także prywatnie?
Tak, jestem szczęśliwą kobietą. Jestem kochana i mogę być z osobą, którą darzę uczuciem.
– Dlaczego jednak w słowach zakochanej wyczuwam cień smutku?
Bo uważam, że życie przynosi w ogóle więcej cierpień niż radości. Miałam przez większość życia przykre momenty, choć to pewnie trudne do uwierzenia. Nic mi samo z nieba nie spadło. Całe życie pracowałam na to, co teraz mam.
– Często aktorki zakochują się w reżyserach, aktorach i dyrektorach teatru…
Faktycznie, w tym zawodzie łatwo się zakochać, bo bazuje na emocjach. Aktorstwo polega na pewnym otwieraniu się, ale ja nie chcę łączyć jednego z drugim. Kiedyś przyjaźniłam się z fascynującym, starszym ode mnie mężczyzną o światowej sławie w świecie filmowym. Gdybym ci powiedziała, o kogo chodzi i wymieniła nazwisko, spadłabyś z krzesła. Ale to nie była miłość, a platoniczna fascynacja, przede wszystkim intelektualna. Jednak nie chciałam przekraczać granicy bezinteresownej przyjaźni, bo nie uznaję takich „kompromisów” w życiu. Dobrze wiem, co znaczy dla mnie miłość i umiem ją cenić.
– Czy pobyt w Nowym Jorku zmienił styl Twojego życia?
Zawsze żyłam na wysokich obrotach. W klasie maturalnej biegałam na zajęcia do teatru Machulskich, do Buffo, na języki, na basen i na siłownię. Przyzwyczaiłam się do takiego życia, potrafię się zmobilizować. Aktorstwo to moja pasja. Więc jak robi się coś, co daje efekty i sprawia przyjemność, wstać jest łatwiej. A wstaję bardzo wcześnie, bo między 6.00 a 7.00, chodzę spać późno, o 2.00–3.00. Na szczęście jest weekend, a weekend to w Ameryce świętość, czas przeznaczony wyłącznie dla rodziny. Biegamy wtedy z Maxem po teatrach na Broadwayu.
– A więc „chwilo trwaj”?
Jestem osobą, która ma wszystko zorganizowane, zaplanowane i dokładnie wie, czego chce. Ale wiem, że będzie, co ma być, bo przeznaczenie też się wtrąci. Staram się więc żyć w zgodzie nie tylko z moimi zasadami, ale i wiarą. Nauczyłam się cieszyć chwilą.
– Jest proza i poezja życia, wielka miłość i codzienność: pranie, zmywanie, gotowanie...
Gdy jest się szczęśliwym, te wszystkie zajęcia są przyjemnością. Zwłaszcza jeżeli się mieszka z ukochaną osobą i robi się je wspólnie.
– Kiedy się mieszka samemu, można sobie pozwolić na bałagan. Tu się rzuci bluzkę, tam buciki.
Się zostawi, się rozrzuci, a potem się posprząta… Max wie jednak, jak ze mną postępować w takich sytuacjach.
– Wyrzuca buty przez okno?
Wręcz przeciwnie. Gdyby wyrzucił, zostawiłabym następnego dnia kolejnych dziesięć par, bo… taka jestem. Max podchodzi do mnie i oficjalnym, ale bardzo miłym tonem mówi: „Weroniko, czy mogłabyś posprzątać swoje buty z łazienki? Proszę, bo nie mogę przejść”. No i co ja mam wtedy zrobić? Idę i sprzątam.
Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska
Zdjęcia Piotr Porębski/ Metaluna
Stylizacja Jola Czaja, makijaż Tomek Kocewiak D’Vision Art dla Lancôme,
Fryzury Atelier fryzjerskie Leszka Czajki,
Scenografia Ewa Iwańczuk, produkcja sesji Elżbieta Czaja