„Żona wprowadzała minimalizm w domu, aż w końcu zostaliśmy z pustymi półkami. Już wolę bałagan niż sterylną klatkę”
„Przeszukałem salon. Ani jednego zdjęcia. Ani jednego śladu naszej przeszłości. Obraz z wakacji w Toskanii, który Aneta sama oprawiała, zniknął. Nawet ten kiczowaty, przekrzywiony portret z urodzin mojej mamy – nie było niczego”.

Mieszkamy z Anetą w tym samym mieszkaniu od piętnastu lat. Trzypokojowe, ciasna kuchnia, balkon wychodzący na wewnętrzne podwórko, gdzie dzieci sąsiadów grają w piłkę, a ja wiecznie boję się, że ktoś wybije mi szybę. To nie pałac, ale dla mnie to więcej niż ściany i tynk. To tu, na przykład, Aneta powiedziała mi po raz pierwszy, że mnie kocha – siedzieliśmy na podłodze, jedliśmy pizzę z kartonu i piliśmy wino z kubków.
Zawsze byłem typem zbieracza. Nie mam na myśli przesadnego chomikowania – przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie wyrzucam listów, starych zdjęć, kartek świątecznych. Mam szkatułkę po babci, a w niej znaczek z Grecji, i gumkę do ścierania z logo stacji benzynowej, gdzie kiedyś pracowałem. Rzeczy śmieszne? Może. Ale to moje wspomnienia.
Aneta od jakiegoś czasu wpadła w inny tryb życia. Zafascynowała się jakąś panią z internetu.
– Wprowadzamy minimalizm – powiedziała kiedyś z taką lekkością, jakby rzucała, że idzie do fryzjera.
Na początku zaczęła od swoich rzeczy. Wyrzucała koszule, sukienki, bibeloty. Zrozumiałem. „Oczyszcza przestrzeń” – mówiła. Ale wkrótce to już nie była jej przestrzeń. To była nasza przestrzeń. A przynajmniej kiedyś była.
– Kochanie, widziałaś może ten kubek z napisem „Najlepszy wujek”? Od mojej siostrzenicy…
– Wyrzuciłam – powiedziała spokojnie, nie odrywając wzroku od laptopa. – Przecież był pęknięty. Śmieć.
„Śmieć”. Serce mi się wtedy zatrzymało. „Śmieć”?
– Ale to był prezent. Pamiątka.
– Paweł, to tylko kubek. Pamiątką jesteś ty. Nie rzeczy.
Nie odpowiedziałem. Nie miałem siły tłumaczyć, że czasem pęknięty kubek znaczy dla mnie więcej niż dziesięć nowych.
Z początku milczałem
Wracałem z pracy zmęczony jak zawsze. Szósta wieczorem, tramwaj pełny, a w głowie szumi jeszcze Excel i niezrealizowane projekty. Otworzyłem drzwi mieszkania i uderzyła mnie… cisza. Nie taka spokojna, błoga cisza. To cisza pustki. Braku.
Zdjąłem buty i wszedłem do salonu. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to regał. A raczej jego nowe oblicze – puste półki, na których jeszcze niedawno stały książki, ramki ze zdjęciami, mały ceramiczny delfin z Kołobrzegu. Wszystko zniknęło. W ich miejscu stała świeca w słoiku i gliniany wazon. Aneta siedziała na kanapie, owinięta kocem, jakby nic się nie stało. Jakby nasz ślub, nasze wakacje i nasza historia mogły się tak po prostu wyparować.
– Aneta, gdzie jest nasz album ślubny? – zapytałem cicho, czując, jak głos mi drży.
Nie podniosła wzroku, tylko odwróciła głowę w stronę kuchni.
– Naprawdę cię to interesuje? Kiedy ostatnio go oglądałeś? Leżał i zbierał kurz.
– To nie tylko kurz – powiedziałem wolno, starając się nie wybuchnąć. – To wspomnienia.
Wzruszyła ramionami. Jakby to, co dla mnie było świętością, dla niej było pyłem do wytarcia. Chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Bo wiedziałem, że nie mam siły z nią walczyć. Nie dziś.
Zamknąłem się w łazience. Na półce leżało tylko jedno mydło. Moje ulubione, z lawendą – też zniknęło. Otworzyłem szafkę. Pusta. Zacisnąłem pięści. Nic nie powiedziałem. Znów nic. I wiedziałem, że właśnie za to – za to moje wieczne „nic” – płacę dziś pierwszą, wysoką ratę.
Było coraz gorzej
To był piątek. Dzień, który zwykle oznaczał pizzę, serial i wspólne zasypianie na kanapie. Ale tamtego piątku czekał mnie zupełnie inny wieczór.
Zrzuciłem płaszcz na wieszak, odruchowo rzucając:
– Aneta, jestem!
Nie odpowiedziała. W mieszkaniu panowała dziwna, niepokojąca cisza. Zajrzałem do kuchni – pusta. W łazience – tylko jej kosmetyczka, z której wystawała szczoteczka do zębów. I wtedy dotarło do mnie, co mnie tak uderzyło: zdjęcia. Nie było ich.
Przy lodówce zatrzymałem się gwałtownie. Jeszcze wczoraj wisiał tam rysunek mojej chrześnicy – kociak z napisem „Wujku Pawle, kocham cię!”. Teraz – gładka powierzchnia. Jakby ktoś wymazał z lodówki moje życie.
Przeszukałem salon. Ani jednego zdjęcia. Ani jednego śladu naszej przeszłości. Obraz z wakacji w Toskanii, który Aneta sama oprawiała, zniknął. Nawet ten kiczowaty, przekrzywiony portret z urodzin mojej mamy – nie było niczego.
Znalazłem ją w sypialni. Składała ubrania.
– Aneta… gdzie są nasze zdjęcia?
Podniosła wzrok, spojrzała na mnie z czymś w rodzaju smutku, może znużenia.
– Musimy iść do przodu. To tylko rzeczy. Wyrzuciłam je. Psuły nam wystrój.
– Ale jak pamiętać ludzi, skoro nie ma po nich śladu?
Nie odpowiedziała. Po prostu wyszła z pokoju, zostawiając mnie z tym pytaniem, które od tamtej pory wciąż dźwięczało mi w głowie. Jak echo w pustym mieszkaniu. Jak głos człowieka, którego wspomnienia zostały spakowane do czarnego worka na śmieci.
Zostało mi tylko jedno
Pakowałem się cicho. Żadnych dramatów, żadnych walizek rzucanych z hukiem. Tylko stara torba sportowa, ta sama, którą zabierałem kiedyś na basen, i do której teraz wkładałem swoje życie – złożone w równych kostkach, żeby się zmieściło.
Zabrałem kilka książek. Tych, które gdzieś zostały, co mają podkreślenia ołówkiem. Kilka kartek z dedykacjami, stary list od taty i bilet z koncertu, na który poszliśmy razem w 2009 roku. Miałem wtedy kaszel i prawie nie mogłem mówić, ale ona się śmiała, że śpiewam jak Tom Waits na kacu. To był dobry wieczór.
Teraz brałem ten bilet do ręki jak relikwię. Bo wszystko inne zniknęło. Nawet nasze wspólne prześcieradła z szafy. Na dnie została tylko pusta rama po zdjęciu, które kiedyś stało na nocnym stoliku. Czułem się niemal jak złodziej – nie z powodu tego, co zabierałem, tylko dlatego, że zabierając, uświadamiałem sobie, ile straciłem.
– Dokąd idziesz? – zapytała, kiedy mijałem ją w przedpokoju.
– Nie wiem – powiedziałem szczerze. – Gdziekolwiek, gdzie rzeczy mają jeszcze znaczenie.
Nie zatrzymała mnie. Nie rzuciła się z płaczem. Tylko kiwnęła głową, jakby wszystko już było postanowione, jakby czekała, aż się zbiorę. Tego się nie spodziewałem. To bolało najbardziej.
Wynająłem kawalerkę na drugim końcu miasta. Mała, duszna, z meblościanką pamiętającą Gierka. Ale była moja. I to ja decydowałem, co zostanie, a co nie.
Na parapecie ustawiłem ramkę z biletem na koncert. Prawie czułem atmosferę tamtego dnia.
Zacząłem znów zbierać różne rzeczy. Nie wiem, czy to mnie leczyło, czy pogrążało. Ale zbierałem wszystko. Opakowania ze wspólnie wypitej herbaty, paragony, które przypominały o wieczorach, kiedy jeszcze byliśmy razem.
„Śmiałem się, że kolekcjonerzy biletów są szaleni” – pomyślałem. – „A teraz sam mam pudełko pełne papierków. Bo zostały mi tylko one”.
Byliśmy dla siebie jak obcy
To było przypadkowe. Przynajmniej z mojej strony. Wyszedłem tylko po kawę. Długo wybierałem, bo od kiedy mieszkam sam, kawa stała się jedyną rzeczą, której wybór naprawdę mnie obchodzi.
Wtedy ją zobaczyłem. Stała przy półce z kosmetykami, w jasnym płaszczu, który kupiła sobie zaraz po naszym ślubie, bo „chciała wyglądać jak elegancka kobieta”. Nadal wyglądała. Nawet bardziej niż wtedy.
Zauważyła mnie pierwsza.
– Paweł?
Odwróciłem się powoli, jakby ktoś mnie zawołał przez mgłę. Znałem ten głos, ale nie poznawałem go. Był spokojny. Bez cienia emocji.
– Cześć – powiedziałem. – Ładnie wyglądasz.
– Dzięki. Ty też... jakoś inaczej.
Wyszliśmy ze sklepu i zamówiliśmy dwie kawy, usiedliśmy w narożniku kawiarni. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jak się rozmawia z kobietą, z którą dzieliłeś życie, a teraz nawet nie wiesz, czy śpi sama?
– I jak... mieszkasz? – zapytała, mieszając swoją kawę.
– W porządku. Trochę zbieram rzeczy na nowo – odparłem, pokazując z półuśmiechem swój notes z biletem z tramwaju.
Spojrzała na mnie i potrząsnęła głową.
– Ty naprawdę nie umiesz żyć bez rzeczy, co?
– A ty... bez nich umiesz aż za dobrze.
Chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała.
– Nie potrzebuję rzeczy, by mieć wspomnienia – rzuciła, jakby to była mądrość z Instagrama.
Wziąłem głęboki wdech. I odpowiedziałem tak, jak potrafiłem najuczciwiej:
– Ja potrzebuję. Inaczej wszystko znika.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w ciszy. Byliśmy dwiema różnymi planetami, które kiedyś krążyły wokół siebie, a teraz... tylko minęły się w przestrzeni.
Rozeszliśmy się bez uścisku. Bez „do zobaczenia”. Tylko z uczuciem, że już nigdy niczego nie odzyskamy.
Ja potrzebuję wspomnień
Siedzę w swoim mieszkaniu. Małym, trochę zakurzonym, pełnym rzeczy, które dla większości ludzi są śmieciem. Na półkach stoją książki z podkreśleniami, bilety z tramwaju, stare kartki urodzinowe. Jedna z nich – od Anety. Jeszcze sprzed lat. „Paweł, dzięki Tobie czuję, że jestem w domu. Nawet jeśli to tylko kawalerka. Kocham Cię”. Czytałem to zdanie tyle razy, że znam je na pamięć, a mimo to za każdym razem coś mnie w środku ściska.
Nie wiem, czy to jest uzdrawiające, czy toksyczne. Że żyję przeszłością. Że przywiązuję się do papierków, zdjęć, gumki do ścierania, która ledwo trzyma się kupy. Ale wiem jedno – to moja pamięć. Moja historia.
Ludzie mówią, że trzeba iść do przodu. Że nie można żyć tym, co było. Ale czy człowiek może być sobą bez wspomnień? Bez śladów? Bez miejsc, gdzie zostawił kawałek serca?
Nie wiem, czy kiedykolwiek znowu będę gotów pokochać. Nie wiem, czy ktoś pokocha człowieka, który trzyma w pudełkach wszystkie bilety i paragony z przeszłości. Ale wiem, że kiedyś kochałem. I nie chcę tego zapomnieć.
W tych zdjęciach, które udało mi się odzyskać, w tych biletach i kartkach – jestem ja. Nie idealny. Nie zawsze odważny. Ale prawdziwy. I może właśnie to wystarczy.
Paweł, 45 lat
Czytaj także:
- „Żona traktuje mnie jak śmiecia, bo za mało zarabiam. Niech się sama weźmie do roboty, jeśli marzy o luksusie”
- „Żona nagle zrobiła się rozrzutna. Myślałem, że po cichu wzięła pożyczkę, ale miała całkiem inną tajemnicę”
- „Mąż byczy się w domu, a ja ledwo zarabiam na czynsz. Nie wiem, jak powiedzieć leniowi, żeby wziął się do roboty”

