Reklama

Zawsze chciałem mieć dzieci. Założyć rodzinę, ustatkować się – tak jak mój ojciec tak jak mój dziadek i wielu innych mężczyzn przede mną. Oczywiście, nie snułem jakichś dalekosiężnych placów – dziecko to dziecko, krew z krwi, przedłużenie gatunku, przekazanie genów, te sprawy. Miałem wrażenie, że posiadanie syna (no, powiedzmy, że córki też) będzie potwierdzeniem mojej męskości. Nad wszystkim tym, co wiąże się z posiadaniem dziecka, jakoś się zanadto nie zastanawiałem. Czy to był błąd?

Na początku to była zabawa

Jowitę poznałem na początku studiów. Rozrywkowa dziewczyna z niej była, co bardzo mi imponowało. Spotkaliśmy się na jakiejś imprezie w akademiku. Między nami zaiskrzyło, ciągnęło nas do siebie, jakbyśmy byli wyposażeni w jakieś magnesy. Jowita nie tylko świetnie tańczyła, ale też miała niebanalne poczucie humoru i umiała ciekawie opowiadać. Z czasem zaczęliśmy się spotykać nie tylko na imprezach, a czas wspólnie spędzany nigdy nie był czasem straconym.

Jowita była osobą bardzo towarzyską. Miała wiele koleżanek, kolegów – na szczęście – zdecydowanie mniej. Pochlebiało mi, że byłem mężczyzną, na którego zwróciła uwagę i z którym chciała spędzać czas. Dla mnie była pierwszą dziewczyną, w zdobywanie której się aż tak zaangażowałem. O ile wcześniej spotykałem się z kilkoma laskami, to wszystkie te związki kończyły się dość szybko. Jowita była inna i w końcu zrozumiałem, że to z nią chcę się zestarzeć. A z całą pewnością założyć rodzinę!

Wychowany na tradycyjnych wzorcach, postanowiłem zrobić wszystko tak, jak nakazuje tradycja. Jakoś pod koniec studiów zaaranżowałem spotkanie z Jowitą i jej rodzicami, podczas którego przyklęknąłem na jedno kolano i wyjąłem pierścionek, pytając ukochaną, czy zechce zostać moją żoną. Oświadczyny zostały przyjęte, przyszła teściowa popłakała się ze szczęścia, a ojciec mojej narzeczonej poklepał mnie jowialnie po plecach. Znaczy: zostałem przyjęty do rodziny.

Miało być książkowo

Ślub też był bardzo tradycyjny, z białą suknią z welonem, kościołem wypełnionym po brzegi i sopranistką śpiewającą „Ave Maria”. Po kościelnych uroczystościach przyszedł czas na wystawne wesele, które pewnie spłacalibyśmy przez wiele lat, gdyby nie zaangażowanie finansowe obu naszych rodzin. Ich wkład, plus hojne datki w kopertach od gości, sprawiły, że praktycznie wyszliśmy na zero. Mogliśmy więc wejść we wspólne życie z czystą kartą.

Jowita miała niewielkie mieszkanie w spadku po babci i na początek w nim zamieszkaliśmy. Chwilę później znalazłem stabilne zatrudnienie w dobrze prosperującej firmie, co dawało nam szansę na rychłą poprawę warunków lokalowych. Moja żona zresztą też dostała całkiem fajną posadę, dzięki czemu nasza sytuacja finansowa systematycznie się poprawiała.

Po pewnym czasie zdecydowaliśmy się wziąć kredyt i kupić większe mieszkanie. Gdy przeprowadziliśmy się do przestronnego apartamentu, nasze dotychczasowe lokum przeznaczyliśmy na wynajem. Dobra lokalizacja i całkiem wysoki standard sprawiały, że mieszkanie nie tylko zarabiało na siebie, ale też wpływy z wynajmu pomagały nam w spłacie kredytu.

Nadszedł czas powiększyć rodzinę

Mieliśmy dom, dobrą pracę i stabilną sytuację finansową, przyszedł czas na to, by powiększyć rodzinę. A przynajmniej tak mi się wydawało. Szybko przekonałem się, że moja małżonka ma jednak inną wizję przyszłości.

Dzieci są przereklamowane! – rzekła, gdy tylko zacząłem rozmowę na temat starań o potomstwo.

– Co też ty opowiadasz, kochanie? – byłem szczerze zdziwiony. – Przecież widziałem, jaki masz świetny kontakt ze swoimi bratankami. Nie wmówisz mi, że nie lubisz dzieci!

– Lubię, ale cudze – zaśmiała się.

– Ale własne są chyba jeszcze fajniejsze, nie sądzisz?

– Co w tym fajnego? Karmić, przewijać, usypiać... Nie kręci mnie to.

– Wydaje ci się. Jak się urodzi nasze wspólne maleństwo, to z pewnością poczujesz to, co zwą instynktem macierzyńskim.

– Nie sądzę... Ale dobrze, skoro ci tak zależy, możemy spróbować.

Nie wiedziałem jednak, co to dla mnie oznacza... Starania o dziecko trochę nam zajęły, ale w końcu Jowita zaszła w ciążę, a ja nie posiadałem się ze szczęścia. Moja żona powtarzała, że dziecko nie będzie jej ograniczać, więc nie zamierzała zwalniać tempa z racji na swój stan. No ale, jak to mówią, ciąża to nie choroba, a ona rzeczywiście błogosławiony stan znosiła nader świetnie. Lekarz też nie widział przeciwwskazań do aktywnego trybu życia, zatem Jowita pracowała niemal do samego rozwiązania.

Dziecko nie było dla niej ważne

Gdy na świat przyszła nasza córka, z miejsca się w niej zakochałem. W pierwszych dniach bardzo pomogła nam moja mama – nauczyła mnie wszystkiego: jak przewijać, pielęgnować i kąpać niemowlę, jak je nosić czy usypiać, na co zwracać uwagę. Musiałem też nauczyć się karmić naszą córeczkę, bo Jowita nie miała wystarczającej ilości pokarmu. Nie winiłem o to żony, tak się zdarza, a ja miałem więcej okazji do bliskości z moją córeczką.

Moja małżonka natomiast nie garnęła się do zajmowania się dzieckiem. Źle znosiła połóg, dużo odpoczywała w łóżku i rzadko brała małą na ręce. Obawiałem się, że to może być depresja poporodowa, ale mama uspokajała mnie, powtarzając, że Jowita potrzebuje czasu, by odnaleźć się w nowej sytuacji. I faktycznie, z biegiem czasu stosunek mojej żony do dziecka zaczął się pozytywnie zmieniać.

I choć Jowita zajmowała się córką w ciągu dnia (wszak musiałem chodzić do pracy), to w nocy to ja wstawałem, by małą przewinąć i nakarmić. Nie sprawiało mi to, co prawda, zbyt dużego problemu, chodziłem jednak coraz bardziej niewyspany. Koledzy w pracy zaczęli to zauważać, starałem się jednak całą sytuację obracać w żart. Pamiętałem, jak synkowi jednego z nich wychodziły zęby – zasypiał wówczas na stojąco. Ja i tak byłem w lepszej kondycji od niego.

Ojciec – to brzmi dumnie!

Pewnego dnia Jowita zastrzeliła mnie jednak nowiną.

– Za półtora tygodnia wracam do pracy.

– Jak to? – wykrztusiłem. – A co z Jagódką?

Możesz się nią zająć. Albo ściągnij twoją mamę.

– Wiesz, że moja mama nie dostanie tyle urlopu.

– No to weź tacierzyński. Albo wymyśl coś.

– Ale przecież ty jeszcze nie wykorzystałaś całego przysługującego ci...

– Wracam do pracy! – przerwała mi. – Mam dość siedzenia w domu. Potrzebuję wyjść do ludzi i normalnie funkcjonować. Chciałeś dziecka, to się nim zajmij.

Byłem zaskoczony tym, w jaki sposób postawiła sprawę, ale wiedziałem, że zdania nie zmieni i teraz ruch jest po mojej stronie. Zadzwoniłem więc do mamy, bo wiedziałem, że nikt nie doradzi mi lepiej, niż ona.

– Synku, dziwisz się? – zapytała, gdy streściłem jej rozmowę z żoną.

– Delikatnie mówiąc...

– No widzisz, a ja wcale. Widziały gały, co brały.

– Nie rozumiem?

– Jowita zawsze była rozrywkową dziewczyną, tak? Czyż nie to cię w niej pociągało?

– Tak, ale...

– Ale myślałeś, że na pstryk się zmieni i zapragnie zostać kurą domową i matką Polką z zawodu?

– Nie, ale...

– Twoja żona kocha swoją córkę. Ale kocha też niezależność i swoje życie zawodowe. I nie możesz jej tego zabronić.

– No wiem. To co teraz?

– Na początek pogadaj z szefem. Na pewno masz jakieś możliwości urlopu. A w tym czasie trzeba zacząć szukać żłobka dla Jagódki.

– Żłobka?

– Tak, synu, żłobka. Będziecie musieli sobie odpowiednio zorganizować pracę, ale dacie radę.

Niczego nie żałuję

Mama miała rację. Szef wykazał się zrozumieniem sytuacji, podpowiedział, z jakich przywilejów rodzicielskich mogę skorzystać. Polecił też żłobek, w którym faktycznie kilka tygodni później zwolniło się miejsce dla mojej córki. Najbardziej bałem się tej części planu, która zakładała, że będziemy musieli z Jowitą dostosować swoje grafiki, ale i tu poszło nadspodziewanie gładko. Żona przyznała, że zaskoczyłem ją tym, jak dobrze poradziłem sobie z nową sytuacją, więc udało nam się wypracować kompromis.

Wciąż jednak nie jestem w stanie pojąć tego, że Jowita nie jest typową matką. Ja po pracy wracam do domu jak na skrzydłach, bo wiem, że Jagódka już tam na mnie czeka (ze żłobka odbiera ją Jowita). Tymczasem gdy tylko zjawiam się w domu, moja żona czuje się zwolniona z obowiązku opieki nad dzieckiem. Owszem, mała jest nakarmiona, na mnie czeka obiad, ale Jowita w tym czasie wychodzi z przyjaciółkami na zakupy, siłownię czy do salonu piękności.

Moi koledzy już kilka razy próbowali wyciągnąć mnie na jakiś krótki męski wypad. Nie wiem już, jakie wymyślać wymówki. Wstyd mi przed nimi, że zamiast usiąść z nimi przy piwku czy zagrać w bilard albo kręgle, zmieniam pampersy mojej córce. Przecież z reguły robią to matki. Ale gdy Jagódka się do mnie uśmiecha, wszystkie moje wątpliwości odchodzą w niepamięć. Mam cudowną córkę i to z nią będę chodził na kręgle. Za parę lat. Niech no tylko podrośnie!

Przemysław, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama