Reklama

Czasami mam wrażenie, że moje życie toczy się na autopilocie. Wstaję, robię kawę, włączam komputer i pracuję – jak większość z nas od kiedy przyszła pandemia i wszystko przeniosło się do internetu. Zdalna praca ma swoje zalety: brak dojazdów, cisza, własna kuchnia pod ręką. Ale są też minusy – człowiek coraz mniej mówi do ludzi, a coraz więcej do ekranu.

Mieszkam w spokojnej dzielnicy na obrzeżach miasta. Bloki z lat osiemdziesiątych, trochę obdrapane, ale swojskie. Przeważają starsi ludzie – emeryci z psami, panie w beretach, które zawsze wiedzą wszystko o wszystkich. Ja? Mam trzydzieści lat i jestem raczej anonimowa. Z nikim się tu nie zaprzyjaźniłam. Ludzie mówią sobie „dzień dobry” z przyzwyczajenia, nie z sympatii. Z sąsiadami żyję na dystans – neutralnie, uprzejmie, ale bez zobowiązań.

Codziennie po pracy wychodzę na spacer z Luną – moją ukochaną suczką. Mieszaniec z ogromnymi uszami i oczami jak z kreskówki. To ona jako pierwsza „zauważyła” panią Helenę.

Pani Helena mieszka w klatce obok. Starsza kobieta, drobna, z siwym kokiem i spojrzeniem jakby z innego świata. Nigdy z nikim nie rozmawia. Rzadko wychodzi z mieszkania. Zimą przez wiele dni nie widać jej wcale. Sąsiedzi snują o niej różne historie – że wdowa, że bezdzietna, że chyba miała kiedyś jakąś tragedię. Dla mnie była po prostu tłem osiedla. Kimś, kogo się widzi, ale nie zna. Kimś, wobec kogo odczuwa się jedynie niejasne ukłucie współczucia i potem się je ignoruje.

Aż do tego dnia, kiedy Luna coś wyniuchała pod ławką. I tam, między petami i reklamówką z Biedronki, leżał portfel. I wszystko się zaczęło.

Nogi same mnie poniosły do jej klatki

To był zwykły, jesienny spacer. Luna ciągnęła mnie w stronę parku, jakby węszyła coś ważnego. Liście szeleściły pod nogami, powietrze było chłodne, pachniało dymem z kominów. Szłam zamyślona, głową byłam jeszcze w pracy, gdzie klient od trzech dni nie potrafił się zdecydować na kolor tła do reklamy. Luna nagle się zatrzymała i zaczęła obwąchiwać coś przy ławce. Podeszłam bliżej i zobaczyłam portfel.

Podniosłam go, rozglądając się odruchowo. Nikogo w pobliżu. Zajrzałam do środka – były tam dokumenty, trochę gotówki, zdjęcie psa w plastikowej koszulce. Dowód osobisty mówił jasno: Helena Olszewska. Pani Helena.

Zawahałam się. Zostawić portfel w skrzynce? Oddać komuś z sąsiadów? Ale przecież nie znałam nikogo na tyle. Nogi same mnie poniosły do jej klatki. Weszłam po schodach na trzecie piętro. Drzwi były ciemnobrązowe, z lekko wytartą wycieraczką. Zadzwoniłam. Cisza. Luna zaszczekała raz, cicho. Zadzwoniłam jeszcze raz. Potem zapukałam.

Po chwili usłyszałam szuranie. Drzwi uchyliły się ledwo na szerokość dłoni. Za nimi pojawiła się twarz pani Heleny – zgaszona, ostrożna, jakby nieobecna.

– Pani Helena? – zapytałam spokojnie. – Znalazłam pani portfel. Leżał przy ławce.

Nie odpowiedziała od razu. Wzięła ode mnie portfel, przyjrzała się mu, potem mnie. Spojrzenie pełne dystansu, ale i czegoś jeszcze. Może zaskoczenia?

– Dziękuję – powiedziała cicho. Głos miała lekko zachrypnięty.

Zrobiłam krok do tyłu.

– Proszę uważać na siebie. Dobrego dnia – dodałam i już miałam odchodzić, gdy zatrzymało mnie to, co zobaczyłam w jej oczach. Nie potrafiłam tego nazwać – może strach, może samotność, a może po prostu zmęczenie.

Zeszłam po schodach z głową pełną myśli. W jej oczach było coś, co nie dawało mi spokoju...

„Zapraszam na herbatę. H.O.”

Minęło kilka dni. Codziennie mijałam drzwi pani Heleny z lekkim niepokojem i ciekawością. Zastanawiałam się, czy pamięta, że to ja oddałam jej portfel, czy pomyślała o tym w ogóle. A może zapomniała, zamknęła się z powrotem w swojej ciszy? Nie miałam odwagi zapukać. Wymyślałam wymówki: że to nie wypada, że to była jednorazowa sytuacja, że nie jestem typem, który narzuca się obcym ludziom. Ale coś mnie nosiło.

W piątek po południu, kiedy wróciłam ze spaceru z Luną, znalazłam pod drzwiami małą karteczkę. Napisane starannym, lekko drżącym pismem: „Zapraszam na herbatę. H.O. – dzisiaj o 17.00.”

Zerkałam na zegarek co pięć minut. Ubrałam się dwa razy. Najpierw za elegancko, potem za zwyczajnie. W końcu poszłam z małym słoiczkiem domowej konfitury, który kiedyś dostałam od mamy i nie miałam okazji otworzyć.

Pani Helena otworzyła drzwi bez słowa. Miała na sobie szary sweter i ciemną spódnicę. Jej mieszkanie pachniało jaśminową herbatą i jakimś staroświeckim mydłem. Wnętrze było schludne, niemal muzealne – porcelanowe figurki, koronkowe serwetki, zdjęcia w ramkach. Usiadłyśmy przy małym stole pod oknem.

– Dziękuję za portfel – powiedziała, podając mi filiżankę. – Nie wiem, jak wypadł. Chyba byłam roztargniona.

– Nic się nie stało. Pomyślałam, że lepiej oddać osobiście – odparłam, zerkając na jej twarz. Miała zmęczone oczy i głęboko wrysowane zmarszczki, jakby każda mówiła coś o przeszłości.

Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Popijałyśmy herbatę, Luna leżała pod stołem.

– Mój mąż lubił taką herbatę – powiedziała nagle. – Czasem parzyłam mu ją, zanim wrócił z pracy. Nauczyciel. Uczył historii. Zmarł dziesięć lat temu.

Skinęłam głową, niepewna, czy powinnam coś powiedzieć.

– Przepraszam, że tak od razu... Nie mam z kim rozmawiać – dodała po chwili.

– Nie ma za co przepraszać – odpowiedziałam. – Cieszę się, że mnie pani zaprosiła.

Przy drugiej filiżance rozmowa potoczyła się spokojniej. Mówiła o swojej młodości, o przeprowadzkach, o pracy w bibliotece. Słuchałam uważnie, zadawałam pytania, choć czułam, że każdy temat otwieramy ostrożnie, jakbyśmy sprawdzały, czy nic się nie rozpadnie.

Zanim wyszłam, podała mi mały kawałek ciasta drożdżowego zapakowany w serwetkę. Uśmiechnęła się delikatnie.

– Dobrze się pani rozmawia – powiedziała.

Wróciłam do siebie lekka. Nie wiem, kiedy zaczęłam czekać na te spotkania...

Cisza za drzwiami

Była sobota. Upiekłam ciasto bananowe, zaparzyłam herbatę do termosu i jak co tydzień ruszyłam z Luną na trzecie piętro. Pukałam, dzwoniłam. Cisza. Spróbowałam jeszcze raz. Nic.

Luna zaczęła popiskiwać. Zeszłam na dół, zapytałam sąsiadkę z parteru, czy widziała panią Helenę. Pokręciła głową. Listonosz, którego spotkałam pod blokiem, powiedział, że od kilku dni listy leżą nieodebrane.

Z sercem w gardle poszłam do administracji. Tłumaczyłam, że coś jest nie tak. Po dłuższej rozmowie zgodzili się pójść ze mną. Okno kuchenne było uchylone. Przez nie weszliśmy do środka.

Zastałam ją w fotelu. Oczy zamknięte, twarz spokojna. Na kolanach otwarty album ze zdjęciami. Obok filiżanka – niedopita herbata.

Usiadłam na podłodze i płakałam. Przyszłam za późno. Bo mogłam wcześniej. Bo nie zdążyłam powiedzieć jej, jak bardzo się cieszyłam, że ją poznałam.

Testament pani Heleny

Dwa dni później odebrałam telefon z kancelarii notarialnej. Głos mężczyzny był uprzejmy, rzeczowy. Powiedział, że pani Helena zostawiła testament i wskazała mnie jako spadkobierczynię. Nie wierzyłam. Musiałam dopytać dwa razy, czy to nie pomyłka.

W gabinecie notariusza wszystko brzmiało jeszcze dziwniej. Dokument był jasny: mieszkanie, oszczędności, kilka drobiazgów – wszystko przepisane na mnie. Dostałam też list. Ręcznie pisany, z charakterystycznymi pochyłymi literami.

„Pani Natalio,
Nie mam rodziny. Nie mam nikogo. Ale przez te ostatnie tygodnie czułam się znów człowiekiem. Rozmowy z panią dały mi coś, czego nie miałam od lat – obecność drugiej osoby. Dziękuję. Dzięki pani nie umarłam zupełnie sama”.

Siedziałam długo z tym listem w dłoniach. Nie potrafiłam powstrzymać łez. Nie z powodu testamentu. Tylko dlatego, że ktoś, kto był prawie niewidzialny, zostawił we mnie tak wielki ślad.

To nie były tylko ściany. To było czyjeś życie

Wróciłam do jej mieszkania sama. Klucze ciężko brzęczały w kieszeni, jakby przypominały, że teraz to wszystko jest moje. Weszłam powoli, Luna za mną. Każdy przedmiot był tam, gdzie go zostawiła – sweter na oparciu fotela, książka otwarta na stoliku, herbata w puszce.

Usiadłam i długo patrzyłam na zdjęcia. Był tam jej mąż – uśmiechnięty, z podręcznikiem historii w ręku. Była młoda Helena – w sukni ślubnej, z psem, z grupą dzieci, które uczyła w bibliotece. Powoli zaczynałam widzieć ją inaczej – nie jako dziwaczkę z trzeciego piętra, ale jako kobietę, która żyła, kochała, tęskniła.

Przyszła sąsiadka, ta z parteru. Przyniosła ciasto i wspominała, jak Helena pomagała jej, gdy urodziła pierwsze dziecko. Nikt nie mówił o niej źle. Tylko nikt jej już nie widywał, bo nikt nie zapukał.

Wiedziałam jedno – nie mogę sprzedać tego miejsca. To nie były tylko ściany. To było czyjeś życie, które na chwilę przecięło się z moim. A ja byłam gotowa je unieść.

Natalia, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama