„Zaprosiłam znajomych na wakacje na Mazury. Gdy wystawiłam im rachunek za szkody, szczęki opadły im do podłogi”
„Przez pierwsze dni próbowałam być wyrozumiała. To dzieci. Bawią się. Czasem trzeba przymknąć oko. Ale po tygodniu poczułam, że moje wymarzone wakacje coraz bardziej przypominają odcinek z jakiegoś reality show o przetrwaniu. I właśnie wtedy doszło do pierwszego poważnego spięcia”.

- Redakcja
Nie jestem typem samotniczki. Zwykle, jeśli miałam wolny wieczór, zapraszałam znajomych na kolację, a jeśli dzień był słoneczny – pędziłam na rower z sąsiadką z naprzeciwka. Ale tego lata naprawdę marzyłam o spokoju.
Po kilku miesiącach intensywnej pracy jako graficzka uznałam, że zasłużyłam na ciszę i nicnierobienie. I właśnie wtedy, jak z nieba spadła mi myśl – domek na Mazurach po babci. Wymagał trochę pracy, ale odnowiłam go z czułością i dumą. Jasne ściany, wiklinowe fotele, książki ułożone według kolorów. Mój azyl. Mój świat.
Myślałam, że to dobry pomysł
Pomyślałam wtedy, że podzielę się tym rajem. Z kimś, kogo znam od lat, komu ufam. Z Karoliną. Zawsze była trochę bardziej... chaotyczna, ale ciepła. Od czasów liceum przeszłyśmy wiele. Ona miała już rodzinę – bliźniaki Kacper i Kuba, sześciolatki pełne energii, i Tomka, męża, który głównie milczał albo rzucał cyniczne uwagi.
– Anka, serio? Ty chcesz mieć dzieci w domu na wakacjach? – zapytała sąsiadka Wiesia, gdy wspomniałam o moich planach. – Jeszcze zdążysz pożałować!
Machnęłam ręką. Przesadza. Przecież to tylko dwa tygodnie. Pomogą z zakupami, posiedzimy przy grillu, dzieciaki będą się bawić nad jeziorem. Brzmiało jak sielanka. Do czasu, aż po raz pierwszy usłyszałam huk łazienkowych drzwi i pisk:
– Kacper! Zobacz, jak fajnie się ślizga na tym mydle!
Po godzinie kanapa miała plamę od soku malinowego, w kuchni rozlał się sok, a na ścianie obok regału z książkami ktoś narysował... wielkiego różowego kota. Flamastrem permanentnym. W głowie mi huczało.
Przez pierwsze dni próbowałam być wyrozumiała. To dzieci. Bawią się. Czasem trzeba przymknąć oko. Ale po tygodniu poczułam, że moje wymarzone wakacje coraz bardziej przypominają odcinek z jakiegoś reality show o przetrwaniu. I właśnie wtedy doszło do pierwszego poważnego spięcia.
Te dzieci było nieznośne
– Karolina, one przed chwilą rozlały sok na nową kanapę. Musisz coś z tym zrobić – powiedziałam, próbując zetrzeć czerwone plamy z tapicerki.
– Anka, wyluzuj. To tylko dzieci – odpowiedziała z kuchni, nawet nie podnosząc głowy znad telefonu. – I co, świat się zawalił od soku?
– Chodzi o to, że to mój dom. Mam prawo oczekiwać, że będą tu obowiązywać jakieś zasady.
Wtedy do salonu wszedł Tomek, z piwem w ręce.
– Jeśli boisz się o kanapę, to może nie powinnaś zapraszać dzieci – rzucił z niechęcią.
Zatkało mnie. Spojrzałam na niego, potem na Karolinę, która tylko wzruszyła ramionami. A Kacper i Kuba właśnie biegali po drewnianej podłodze w zabłoconych butach, jeden z nich miał widelec w ręce.
– Świetnie, że się tak bawią, ale nie wchodźcie do domu w butach! – zawołałam. – I oddaj ten widelec, Kacper, to nie zabawka!
Chłopcy zignorowali mnie zupełnie. Karolina spojrzała na mnie z uśmiechem, jakby to wszystko było śmieszne.
– Przestań, serio. Nie rób z igły wideł. Dzieci mają wakacje, nie bądź taka spięta.
Zacisnęłam pięści. Czułam, jak zaczynam się gotować od środka. Przecież nie wymagam cudów – tylko minimum szacunku. Tymczasem miałam wrażenie, że jestem gościem we własnym domu. Wieczorem siedziałam sama na tarasie z kieliszkiem wina. I pierwszy raz pomyślałam: czy ta przyjaźń naprawdę jeszcze istnieje? A może tylko nam się wydawało, że coś nas jeszcze łączy?
Niszczyli mój dom
Wróciłam z miasta w dobrym humorze. Kupiłam świeży chleb, sery z lokalnej mleczarni, wino na wieczór. Postanowiłam – dzisiaj odpuszczam. Zrobię kolację, spróbuję się zrelaksować. Ale gdy tylko otworzyłam drzwi domu, zapach farby olejnej i... błota uderzył mnie jak fala. Stanęłam w progu z siatkami w rękach, patrząc na to, co zrobili z moim salonem.
Po podłodze walały się książki – jedne z rozdzieranymi okładkami, inne umazane plasteliną. Mój ulubiony wazon, ten po babci, który jeszcze tydzień temu stał na komodzie, teraz leżał roztrzaskany w kącie. Na ścianie – wielki, fioletowy znak „X”. Na białej, świeżo malowanej ścianie.
Zemdliło mnie.
– CO TO JEST?! – krzyknęłam. – Co wy zrobiliście z moim domem?!
Karolina wyszła z łazienki, trzymając w ręku ręcznik.
– Nie przesadzaj. Przecież wszystko da się wyczyścić. Dzieci się bawiły, trochę ich poniosło.
– Poniosło?! – rzuciłam siatki na stół. – Karolina, ten wazon był po mojej babci. Malowałam tę ścianę własnymi rękami! Książki... To moje zbiory, moje życie!
Wtedy znów odezwał się Tomek.
– Może nie trzeba było ich tu stawiać, skoro były takie cenne – mruknął. – Dzieci to dzieci, a nie muzealni zwiedzający.
– Nie wierzę, że to mówicie. Że to bagatelizujecie! – głos mi się załamał. – Ja was tu zaprosiłam, chciałam się podzielić spokojem. A wy... zrobiliście z mojego domu burdel i jeszcze śmiejecie się w twarz.
Zamknęłam się w łazience i dopiero tam pozwoliłam sobie na łzy. Bo przecież nie chodziło tylko o zniszczone przedmioty. Chodziło o brak szacunku. O to, że poczułam się przez nich jak powietrze.
Granica została przekroczona
Następnego ranka nie zrobiłam śniadania. Nie dlatego, że chciałam im coś udowodnić. Po prostu nie miałam siły. Obudziłam się ze ściśniętym żołądkiem i jedną myślą: to się nie może tak skończyć. Kiedy zeszli na dół, Karolina jak gdyby nigdy nic nalała sobie kawy i zapytała:
– Śpisz jeszcze? Bo nie ma bułek.
– Nie – odpowiedziałam, stając w progu kuchni. – Chciałam z wami porozmawiać.
Obróciła się, zaskoczona moim tonem. Tomek uniósł brwi, jakby już wiedział, że nie będzie miło.
– Chcę, żebyście pokryli koszty naprawy. Kanapa, wazon, ściany. Nie chodzi tylko o porządek. Chodzi o rzeczy, które mają dla mnie wartość.
Karolina się zaśmiała. Tak po prostu, jakbym opowiedziała kiepski żart.
– Co?! Ty chcesz nas obciążyć kosztami? To chyba jakieś żarty, Anka. Mówisz poważnie?
– Mówię.
– Przecież to tylko dzieci. Zawsze byłaś trochę przewrażliwiona, ale teraz... Przesadzasz.
Tomek odstawił kubek.
– Nie damy ani grosza. Dzieci się bawiły, a ty robisz z tego tragedię narodową – powiedziała.
– Może jeszcze nie, ale wszystko przed nami – powiedziałam chłodno. – Pakujcie się. Dzisiaj wyjeżdżacie.
– Co?! – Karolina zbladła. – Anka, proszę cię, nie wygłupiaj się. To są wakacje, mieliśmy spędzić je razem...
– Już je spędziliśmy. I wystarczy.
Odwróciłam się i wyszłam z kuchni. Całe ciało mi drżało, ręce miałam lodowate, ale po raz pierwszy od tygodni czułam, że robię coś naprawdę dla siebie. Bo w końcu powiedziałam „dość”.
Miałam wyrzuty sumienia
Wieczorem, gdy dom znów ucichł, usiadłam na schodach z kubkiem herbaty i patrzyłam na ogród. Ich rzeczy już zniknęły, echo dziecięcych wrzasków odpłynęło razem z nimi. Było cicho. I bolało bardziej, niż się spodziewałam.
– Dobrze, że ich pogoniłaś – usłyszałam za sobą głos sąsiadki Wiesi. – Jeszcze trochę, a ci dzieciaki dom by spalili.
Odwróciłam głowę. Stała na ścieżce z siatką świeżych malin.
– Czuję się jak potwór – powiedziałam. – Może przesadziłam.
– Nie, kochana – usiadła obok mnie bez pytania. – Ty tylko powiedziałaś „dość”. A to nie to samo, co być potworem.
Zamilkłam, wpatrzona w liście poruszające się na wietrze.
– Pamiętam, jak Karolina dzwoniła do ciebie, gdy mąż ją kiedyś zdradziła. Ty pierwsza do niej pojechałaś, z termosikiem rosołu.
– Wiem. I może dlatego to tak boli.
Przygryzłam wargę.
– Może to głupie, ale... czuję, że ta przyjaźń umarła. Jakby... jakby ktoś mi wyrwał kawałek przeszłości.
Wiesia spojrzała na mnie z troską.
– Czasem coś się kończy. Nie dlatego, że ktoś zawinił. Tylko dlatego, że nie jesteście już tymi samymi ludźmi. I to jest w porządku.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Z zamkniętymi oczami widziałam nasze licealne wagary, opowieści przy tanim winie, Karolinę śmiejącą się do łez z byle czego. To wszystko było. Ale teraz – jakby rozpadło się na kawałki, których nie da się już poskładać.
Karolina miała pretensje
Cisza trwała trzy dni. Myślałam, że to koniec, że nie odezwie się już nigdy. I może nawet na to liczyłam – żeby nie musieć wybierać między wspomnieniem przyjaźni a rzeczywistością. Ale potem przyszedł SMS. Zwyczajny, suchy:
„Nie mogę uwierzyć, że tak nas potraktowałaś.”
Zamarłam. Patrzyłam na ekran przez długą chwilę, zanim odpisałam:
„Nie mogę uwierzyć, że nie widzisz, ile mi zrobiliście krzywdy.”
Przerwa. Trzy kropki. Potem kolejna wiadomość:
„Moje dzieci to nie potwory.”
Zacisnęłam szczękę. Odpowiedź napisała się sama:
„Mój dom nie był placem zabaw. Ty to zlekceważyłaś.”
Po tym już nie odpisała. Żadnego „przepraszam”. Żadnej próby zrozumienia. I może właśnie wtedy zrozumiałam, że nie chodziło tylko o dzieci, o meble, o sok na kanapie. Chodziło o coś głębszego. O to, że kiedy naprawdę potrzebowałam, by ktoś mnie szanował – zostałam sama.
Zostałam sama. Cisza, której tak pragnęłam, teraz dźwięczała jak wyrzut. Brak śmiechu dzieci, stukania kubków o blat, trzaskania drzwiami. Tylko szum liści i skrzypienie starego fotela na tarasie. Ale wiedziałam, że to nie jest pustka. To przestrzeń. Na coś nowego. Utrata tej przyjaźni bolała jak rozwód. Ale też coś mi pokazała: że mam prawo do granic. Do złości. Do własnego zdania. I może wciąż nie wiem, jak buduje się zdrowe relacje. Ale przynajmniej wiem już, jakich nie chcę.
Anna, 35 lat
Czytaj także:
- „Zabrałem rodziców na wakacje nad Bałtyk. Miało być miło, a oni liczyli każdy grosz, jakby byli na skraju bankructwa”
- „Chcieliśmy spędzić z mężem wakacje marzeń na Helu. Było jak w raju, dopóki teściowa nie wpadła na pewien pomysł”
- „Spełniliśmy sen o domku na Warmii. Zamiast liczyć zyski z agroturystyki, ciułaliśmy grosz do grosza na spłatę kredytu”

