„Spełniliśmy sen o domku na Warmii. Zamiast liczyć zyski z agroturystyki, ciułaliśmy grosz do grosza na spłatę kredytu”
„Przechadzałam się po pustym domu, liczyłam pieniądze w zeszycie i próbowałam odgadnąć, czy wystarczy na ratę. Zaczęliśmy sprzedawać przetwory i sery na rynku. Jola z sąsiedztwa przynosiła warzywa”.

- Redakcja
Kiedyś miałam prawdziwy dom, z czerwonym dachem, ogródkiem, stodołą przerobioną na salę jadalną i widokiem na jezioro. Miałam też męża i marzenie, że będziemy prowadzić agroturystykę na Warmii, a ludzie będą do nas przyjeżdżać z miasta po oddech i ciszę. Pamiętam ten dzień jak dziś – siedzieliśmy w naszej kawalerce w Warszawie.
Wierzyłam mu
– Wyobraź sobie to. Goście jedzą śniadanie pod starą gruszą. Jajka od naszych kur, dżem domowej roboty. A my żyjemy z tego, bez korków, bez garnituru. Po prostu wolność – mówił z błyskiem w oku Tomek.
– A jak nie wyjdzie? – zapytałam cicho.
– Wyjdzie. Będziemy ciężko pracować i wyjdzie – odpowiedział, kładąc rękę na mojej.
Wzięliśmy kredyt większy niż moje poczucie bezpieczeństwa. Bank kazał nam podpisać cyrograf na dwadzieścia lat. To miało sens. Przecież to było nasze marzenie.
Pierwszy sezon był jak sen. Pracowaliśmy od świtu do nocy, ale czułam, że żyję. Wstawaliśmy jeszcze przed piątą. Tomek z sąsiadem nosił drewno i kończył altanę, ja smażyłam racuchy i układałam pościel w pokojach. Goście przyjeżdżali w piątkowe popołudnia i zostawali do niedzieli. Jedni uciekali z miasta, inni szukali spokoju po rozwodzie. Każdy chciał z kimś pogadać, a ja słuchałam i uśmiechałam się.
Tomek czuł się potrzebny. Lubił planować, liczyć, prowadzić arkusze w komputerze. Mówił, że jak się uda do końca września, to zima będzie spokojna. Wtedy jeszcze wierzył, że wszystko mamy pod kontrolą. Kiedy zamykaliśmy bramę po ostatnich gościach sezonu, patrzył na mnie i mówił, że będzie dobrze.
Zima przyszła za szybko, a razem z nią cisza. Żadnych rezerwacji na listopad, jedno zapytanie na grudzień, ale i to nie wypaliło. W styczniu napisała para, że może przyjadą na ferie, ale nie wrócili już do tematu. Sprawdzałam skrzynkę mailową częściej niż pogodę. A Tomek mówił, że ludzie teraz mają inne potrzeby. Że może trzeba przerobić jeden pokój na studio jogi albo zrobić stronę po niemiecku.
Mieliśmy problemy
– To tylko przejściowe – powiedział, kiedy zamknęłam laptopa bez żadnej nowej rezerwacji.
– Tak myślisz? – zapytałam.
– Jasne. Wiosną ruszy. Wszyscy tak mają. Musimy przeczekać.
Nie byłam pewna. Przechadzałam się po pustym domu, liczyłam pieniądze w zeszycie i próbowałam odgadnąć, czy wystarczy na ratę. Zaczęliśmy sprzedawać przetwory i sery na rynku. Jola z sąsiedztwa przynosiła warzywa, a ja gotowałam zupy w słoikach. Mówiła, że to tylko trudniejszy czas, że wszyscy tak mają.
– Nie przejmuj się. U każdego są wahania. Czasem dwa sezony trzeba przecierpieć, zanim zacznie się opłacać – pocieszała mnie, gdy siedziałyśmy na ławce przed jej domem.
– A jak się nie opłaci? – zapytałam. – Jak tylko ja w to wierzę?
– Nie tylko ty – odpowiedziała. – Tomek też wierzy. Po nim tego nie widać, bo facetom trudniej mówić, że się boją.
Uśmiechnęłam się wtedy, ale w środku byłam już gdzie indziej. Myślałam o tym, jak bardzo chciałam wierzyć, że to wszystko jeszcze się uda. Że ten dom, ten plan, to życie – nie pójdą na marne.
Po prostu wyjechał
To była niedziela. Tomek siedział przy stole z otwartym laptopem, nie mówił nic od rana. Dopiero kiedy wyjęłam bochenek chleba z pieca, odezwał się spokojnie.
– Basiu… muszę wyjechać.
Odłożyłam rękawicę na blat. Serce ścisnęło mi się w gardle.
– Dokąd?
– Do Niemiec. Mam tam robotę. Dobry pieniądz. Przynajmniej na chwilę.
Stałam nieruchomo, próbując coś zrozumieć. To był ten moment, kiedy wiedziałam, że już nie ma „nas”, tylko „ja” i „ty”. Że coś straciliśmy na zawsze.
– Tomek… Ty chcesz mnie tu zostawić?
– Nie chcę. Ale nie mamy wyjścia. Spóźnimy się z ratą, a potem znowu. Sama widzisz, że nie ma rezerwacji. Nie przetrwamy tak.
– Ale ja tu zostanę z tym wszystkim sama. Ty jedziesz, a ja co? Mam karmić kury i modlić się, żeby ktoś przyjechał na weekend?
– Nie dramatyzuj, to chwilowe. Będę ci przelewał co miesiąc pieniądze. I wrócę. Obiecuję.
Zostawił mnie
Pokręciłam głową. Obietnice nie trzymają dachu nad głową. Obietnice nie płacą za opał.
– Ty już wyjechałeś. Patrzysz na mnie, ale myślisz, co spakować.
Wyszedł wtedy do sadu. A ja usiadłam w kuchni i płakałam. Czułam się zdradzona. Nie przez to, że wyjeżdżał, ale że podjął decyzję sam. Tak jakby to wszystko było tylko jego.
Wyjechał tydzień później. Nie żegnałam go na przystanku, nie chciałam. Przez pierwsze dni jeszcze dzwonił, potem coraz rzadziej, aż zostały tylko przelewy. Równe, dokładne, jakby kupował sobie spokój sumienia. Jola wpadała co kilka dni.
– Basiu, jak tam? Trzymasz się?
– Trzymam – odpowiadałam. Ale tylko dlatego, że nie miałam innego wyboru.
Sprzątałam pokoje, chociaż nikt się nie zjawiał. Chodziłam na rynek z dżemami, ale coraz mniej ludzi kupowało. Zaczęłam kalkulować, ile jeszcze miesięcy dam radę bez obecności kogoś, kto rano powie: „wstawaj, damy radę”.
Ale nie dawałam. Coraz częściej siadałam przed domem, patrząc na jezioro i próbując wymyślić nowy plan.
Było mi ciężko
Myślałam, że może latem znajdzie się ktoś, kto pracuje zdalnie, kto szuka ciszy. Wrzuciłam ogłoszenia na kilka portali, zrobiłam zdjęcia, wyczyściłam łazienki na błysk. Przez chwilę znów poczułam nadzieję, że może uda się jakoś przeczekać.
Zadzwonił mężczyzna z Gdańska, powiedział, że szuka miejsca do pracy nad książką. Rozmawialiśmy długo, zapytał o ogrzewanie, o kuchnię. Przyjechał nawet obejrzeć pokój. Wydawał się zainteresowany. Zrobiłam ciasto, postawiłam je na stole w jadalni, żeby zapach był domowy.
– Pięknie tu – powiedział, rozglądając się po werandzie. – Ma pani wyjątkową energię w tym domu.
Pomyślałam, że może naprawdę coś z tego będzie. Może zostanie, a dom znów ożyje. Ale następnego dnia napisał, że się rozmyślił. Z Tomkiem kontakt się urwał. Pisałam mu, że sytuacja się pogarsza, że nie dam rady długo sama. Odpisał raz, krótko: „Rób co chcesz. Zdecyduj sama”. Tak jakby to wszystko było tylko moje, jakbym sama sobie wymyśliła ten dom, ten kredyt i tę samotność.
Zaczęłam się bać
Coraz częściej siadałam w kuchni i patrzyłam na wyciągi z banku. Rachunki rosły, a ja czułam się jak zamknięta w klatce, której sama nie potrafię otworzyć. Czasem przychodziła Jola, przynosiła zupę albo bułki.
– Basiu, ty tak nie możesz. Coś musisz zmienić.
– Ale co? – zapytałam. – Przecież ja już wszystko zrobiłam. Tylko ludzi nie ma.
– Może czas pomyśleć o sprzedaży?
Zamilkłam. Ta myśl już była ze mną od jakiegoś czasu. Przychodziła nocą, gdy nie mogłam spać. Ale powiedzenie jej na głos było jak wypowiedzenie wyroku. Sprzedaż oznaczała koniec. Ostateczny. A ja tak bardzo nie chciałam jeszcze się poddać.
Nie miałam wyjścia
Zadzwoniłam do agencji nieruchomości pod koniec marca. Przysłała młodego chłopaka, który obejrzał dom i powiedział, że rynek teraz trudny, że cena musi być realna. Była niższa, dużo niższa, niż wzięliśmy kredyt.
– Na więcej nie znajdziemy kupca – powiedział, wkładając notatki do teczki. – Ale jak pani chce, możemy wystawić od razu.
Podpisałam papiery. Nie patrzyłam mu w oczy. Tydzień później zadzwonił, że jest ktoś chętny. Cena – ostateczna. Przystałam. Nie miałam już siły.
Pakowałam rzeczy przez trzy dni. Stare talerze, zasłony, obrus po mamie. W szafce znalazłam ulotkę „Witamy w naszym domu!” – rozdawaliśmy ją gościom. Przez chwilę nie mogłam oddychać.
Jola przyszła się pożegnać.
– Trzymaj, to słoik ogórków – powiedziała, wciskając mi go do torby. – Jeszcze ci się wszystko ułoży, zobaczysz.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko, jak dom zostaje za mną. Jak marzenie kończy się jak zwykła transakcja.
Barbara, 39 lat
Czytaj także:
- „Teściowa co weekend znikała z domu. To pachniało mi zdradą bardziej niż świeżo skoszona trawa na działce”
- „W tym roku zrezygnowaliśmy z rodzinnych wakacji. Każdy robił, co chciał, a ja miałam święty spokój”
- „Na Mazurach odnalazłam nie tylko spokój. Uczucie między mną i Antonim dojrzewało stopniowo jak pomidory na grządkach"