Reklama

Zawsze widywałam ją przez okno, jak podlewa kwiaty na balkonie albo niespiesznie zamiata schody przed swoim mieszkaniem. Starsza pani, z siwymi włosami upiętymi w niedbały kok, zazwyczaj ubrana w rozciągnięty kardigan i domowe kapcie. Nie odwiedzał jej nikt. Nawet na święta nie świeciło się u niej światło dłużej niż zwykle. Była sama. Sama jak palec. Przez długi czas nawet nie wiedziałam, jak się nazywa. Ale zawsze, kiedy ją widziałam, coś mnie ściskało w środku. Aż w końcu zebrałam się na odwagę i zapukałam do jej drzwi.

Nie umiem przejść obojętnie

Pamiętam dokładnie tamten dzień – był szary, deszczowy, a ja wracałam z pracy zmarznięta i zmęczona. Niosłam siatki z zakupami, w jednej ręce parasolkę, która nie chroniła mnie już prawie wcale, i wtedy ją zobaczyłam. Stała przy skrzynkach pocztowych, z jakimś listem w ręce. Patrzyła na niego długo, jakby nie dowierzała, że w ogóle coś dostała. Była zgarbiona, ubrana w cienki płaszcz i domowe pantofle. Zatrzymałam się przy drzwiach klatki, ale zamiast iść dalej, spojrzałam na nią jeszcze raz. Nasze oczy się spotkały.

– Dzień dobry – powiedziałam cicho.

Pokiwała głową i uśmiechnęła się lekko, ale ten uśmiech był pusty, jakby wymuszony. Weszłam do mieszkania, ale nie mogłam przestać o niej myśleć. O tej samotności, którą miała wypisaną na twarzy. O tym, jak długo nikt się nią nie interesował. A przecież mieszkała tuż obok – przez ścianę. Jak długo można żyć, nie mając nikogo?

Kilka dni później zrobiłam ciasto marchewkowe. Zwykłe, proste, ale ciepłe i domowe. Zapakowałam kawałek na talerzyk, przykryłam serwetką i poszłam. Moje serce biło szybciej, ręka zadrżała, gdy nacisnęłam dzwonek. Usłyszałam kroki. Drzwi się uchyliły.

Przepraszam, że tak bez zapowiedzi… ale pomyślałam, że może ma pani ochotę na kawałek ciasta? – zapytałam.

Patrzyła na mnie chwilę w milczeniu, po czym otworzyła drzwi szerzej.

– Wejdź, dziecko – powiedziała. – I zamknij dobrze, bo przeciąg.

Czuła się jak nikt ważny

Jej mieszkanie pachniało starym kurzem i lawendowym płynem do płukania. Z sufitu zwisała żółta żarówka bez klosza, a obrus na stole był poplamiony herbatą. Usiadłyśmy przy kuchennym stole, a ona nalała mi do szklanki kompotu.

– Nie spodziewałam się nikogo – powiedziała, rozglądając się po kuchni, jakby nagle dostrzegła, że nie wygląda najlepiej.

– Wiem – uśmiechnęłam się ciepło. – Ale jakoś tak… nie mogłam przejść obojętnie.

– Dobrze, że przyszłaś. Chyba pierwszy raz od... nie wiem nawet od kiedy – westchnęła. – Wiesz, ja to jestem taka… niewidzialna. Ludzie przechodzą obok, jakbym była meblem. Może dlatego, że nigdy nie byłam nikim ważnym. Zresztą, kto by chciał odwiedzać starą babę?

Zamilkłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zobaczyłam w jej oczach cień czegoś głębokiego – może bólu, może wstydu.

– Ja… nie wierzę, że nikt pani nie odwiedza. Może dzieci, wnuki…?

Nie mam nikogo – przerwała. – Dziecko, ja byłam nikim. Pracowałam w szwalni, mieszkałam w hotelu robotniczym. Kiedyś się zakochałam… o, i wtedy myślałam, że może coś się zmieni. Ale szybko mi pokazano, gdzie moje miejsce.

– A jednak się pani uśmiecha, gdy o tym mówi – zauważyłam.

– Bo serce to głupiutka rzecz. Nawet jak boli, to pamięta ciepło.

Wzięła kawałek ciasta i westchnęła z nostalgią.

– Wiesz, dawno nikt mi nie przyniósł nic takiego. To takie... dobre.

– Może zostanę chwilę dłużej? – zapytałam.

– Zostań – kiwnęła głową. – Tylko nie pytaj jeszcze o niego. Na to potrzebuję drugiej szklanki kompotu.

Wszystko zaczęło się od jednej decyzji

Siedziałyśmy tak w ciszy, popijając kompot, jakbyśmy znały się od lat. Ona w końcu się rozluźniła, oparła łokcie o stół i spojrzała na mnie uważnie. W jej spojrzeniu była pewność, ale i coś w rodzaju pytania, jakby chciała się upewnić, że naprawdę chcę to wszystko usłyszeć.

– Miałam dwadzieścia dwa lata – zaczęła cicho. – Pracowałam wtedy w fabryce skarpetek. Trochę nudno, trochę ciężko, ale nie narzekałam. Dziewczyny były fajne, śmiałyśmy się, wieczorami oglądałyśmy głupawe seriale. I wtedy on się pojawił.

Uśmiechnęła się pod nosem, ale ten uśmiech nie sięgnął oczu.

– Zrobił praktyki w biurze głównego inżyniera. Przystojny, pewny siebie, z takim spojrzeniem, jakby znał wszystkie odpowiedzi. Mnie, głupiej, wystarczył jeden jego żart i byłam ugotowana. A on... wiedział, co robi. Codziennie zapraszał mnie na herbatę, opowiadał o swoich planach. Chciał być architektem, jeździć po świecie. A ja... ja tylko chciałam, żeby został. Zaszłam w ciążę po tych naszych spotkaniach.

– I został? – zapytałam cicho.

Pokręciła głową.

– Nie. Zostawił mi jedno zdanie i zniknął. „Nie mogę rezygnować z życia dla dziewczyny, która szyje skarpetki”.

Zamilkła na chwilę, dłonią powoli przesuwając po wzorze na obrusie.

– I wtedy popełniłam swój największy błąd. Wiesz, jaka to była decyzja?

Nie odpowiedziałam. Czułam, że zaraz padną słowa, które zostaną we mnie na długo.

– Zostawiłam dziecko. Oddałam je zaraz po porodzie. Bo myślałam, że tak trzeba.

Została całkiem sama

Siedziała teraz ze wzrokiem wbitym w okno. Deszcz dalej stukał w parapet, a w kuchni zrobiło się jakby chłodniej. Przez chwilę miałam wrażenie, że chce się z tego wszystkiego wycofać, że zaraz wstanie i powie, że czas już iść. Ale ona tylko odetchnęła i mówiła dalej.

– Zostawił mnie nie tylko bez słowa. Zostawił mnie bez godności. Wtedy w szpitalu nie miałam nikogo. Rodziców już nie było, a koleżanki? Z fabryki? Tamte dziewczyny szybko odwróciły wzrok, kiedy brzuch zaczął być widoczny.

Zamilkła na moment, jakby musiała przetrawić własne słowa.

– Pielęgniarka przyniosła mi dokumenty. Mówiła, że tak będzie najlepiej. Że jestem młoda, że jeszcze sobie życie ułożę. Że dziecko znajdzie rodzinę, której ja nie mogłabym mu dać. I ja… podpisałam.

– Nie próbowała pani potem...? – zaczęłam ostrożnie.

– Próbowałam. Po latach. Ale wtedy to już nie miało znaczenia. Bo w aktach nie było mojego nazwiska, tylko numer. Dla niego byłam tylko liczbą. A przecież kiedy pierwszy raz go poczułam pod sercem, wiedziałam, że to najważniejsze, co mi się w życiu przydarzyło.

Pociągnęła nosem i wytarła oczy mankietem swetra.

– A potem... już nikomu nie pozwoliłam się zbliżyć. Bo czułam, że nie zasługuję.

Siedziałam cicho. Serce mi się ściskało.

– Dlatego jestem sama, dziecko – szepnęła. – Sama jak palec. I już chyba tak zostanie.

Na miłość niektórzy mają tylko 1 szansę

Przyszłam do niej kilka dni później. Już bez ciasta, bez żadnych pretekstów. Po prostu zapukałam. Drzwi otworzyły się niemal od razu, jakby czekała. Miała na sobie ten sam, sprany kardigan i uśmiech, który tym razem był trochę mniej smutny.

– Chcesz kompot? – zapytała.

– Chcę pani posłuchać – odpowiedziałam.

Przez chwilę patrzyła na mnie z niedowierzaniem, ale potem tylko westchnęła i zaprosiła do kuchni.

– Wiesz, jak to jest, gdy człowiek nie potrafi zapomnieć o czymś, co trwało tylko chwilę? – zaczęła powoli. – Niektórzy się zakochują i przechodzi im po miesiącu. A inni... zostają w tej miłości, choćby miała być nieodwzajemniona, zraniona, upokorzona.

Zamieszała herbatę.

– Po tamtym chłopaku nie było nikogo. Byli panowie, owszem. Ale żaden nie miał w sobie tego czegoś. Żaden nie spojrzał na mnie tak, jak on. A może ja już nie chciałam, żeby spojrzał? Może wolałam żyć z tym swoim cierpieniem, bo przynajmniej ono było moje.

Uśmiechnęła się smutno.

– Czasem myślę, że to kara. Za to dziecko, które oddałam. Że skoro nie umiałam być matką, to nie zasługuję na nic więcej.

– A gdyby się kiedyś pojawił? Ten chłopiec?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Może bym go nie poznała. A może bym wiedziała od razu. Wiesz, my kobiety czujemy takie rzeczy. Ale na cuda to ja już nie czekam.

Spojrzała na mnie ciepło.

– A ty? Ty wierzysz w drugie szanse?

Została mi tylko cisza

Odwiedzałam ją coraz częściej. Przynosiłam ciasto, zakupy, a czasem tylko siedziałyśmy razem w ciszy. Zauważyłam, że zaczęła częściej otwierać okno, wychodzić na balkon. Raz nawet machnęła ręką do sąsiada z naprzeciwka. Mały gest, ale jakby drgnęło w niej coś, co przez lata było martwe. Pewnego dnia nie odpowiedziała na moje pukanie. Czekałam dłużej niż zwykle. Cisza po drugiej stronie drzwi była tak gęsta, że miałam wrażenie, że zaraz mnie przytłoczy. Zadzwoniłam po opiekę społeczną. Weszli siłą.

Leżała na łóżku, spokojna, jakby tylko spała. Miała na sobie czystą piżamę i przykryta była starannie kocem. Obok stała szklanka z niedopitym kompotem i pusty talerzyk, ten sam, na którym kiedyś przyniosłam jej ciasto. Zostawiła mi karteczkę. Jedno zdanie, koślawym pismem: „Dziękuję, że chciałaś mnie usłyszeć”. Zadzwoniłam po księdza, załatwiłam pogrzeb. Nie było nikogo poza mną i kobietą z opieki społecznej. Kiedy wracałam z cmentarza, myślałam tylko o jednym – że nie zawsze trzeba zrobić coś wielkiego, żeby kogoś ocalić. Czasem wystarczy zapukać.

Dziś, kiedy mijam jej drzwi, wciąż na moment się zatrzymuję. Została mi tylko cisza. Ale w tej ciszy jest spokój. Bo wiem, że na chwilę znów poczuła się człowiekiem. Ktoś ją zauważył. Ktoś jej wysłuchał. A ja… też się czegoś nauczyłam. Że czasem wystarczy zwykłe „dzień dobry”, by otworzyć drzwi do czyjegoś świata.

Agnieszka, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama