Reklama

Już w samolocie czułam, że to może być błąd. Teściowa siedziała obok mnie z różańcem w ręku, a Michał – oczywiście – wybrał miejsce przy oknie. Klasyka. Miałam przed oczami inną wizję. Wino, oliwki, zachody słońca nad wzgórzami. I jego ręka spoczywająca na mojej. Ale teściowa zrobiła z naszej włoskiej przygody objazd po wszystkich kościołach, jakie zdoła znaleźć w promieniu stu kilometrów?

To był jej żywioł

– Widzisz, Ewuniu, Toskania to nie tylko krajobrazy. To ziemia świętych! – powiedziała z błogim uśmiechem, kiedy pierwszego dnia zaciągnęła nas do bazyliki w Arezzo.

Chciałam wierzyć, że to tylko przelotny kaprys. Jednodniowa wycieczka, ot – duchowa potrzeba. Ale kiedy trzeciego dnia z rzędu zrywała nas o ósmej rano, żebyśmy nie spóźnili się na mszę, zrozumiałam, że definicje wakacji moja i jej są jak niebo i ziemia. I nikt, absolutnie nikt, nie zamierzał mnie w tym konflikcie wesprzeć.

– Mamo, może Ewa chciałaby dziś odpocząć przy basenie – próbował raz Michał.

– Przy basenie? A po co człowiekowi basen, kiedy może obmyć duszę? – odpowiedziała z powagą, a on zamilkł.

Nie wiem, jak to możliwe, ale każdego dnia teściowa znajdowała nowy kościół, który koniecznie trzeba zobaczyć. W samochodzie miała wydrukowane mapy z zaznaczonymi punktami, notatki z opisami świętych, a w torebce przewodnik, który wyglądał, jakby spędził więcej czasu w kościelnych ławach niż niejeden wierny.

Zaczynaliśmy o dziewiątej, czasem wcześniej. Najpierw msza, potem zwiedzanie, chwila na modlitwę, potem różaniec. W południe zazwyczaj byliśmy już po trzech, czterech świątyniach. Na lunch zajeżdżaliśmy do jakiejś lokalnej trattorii, gdzie teściowa omawiała z zapałem, czy kaplica boczna w drugim kościele miała oryginalny fresk, czy może rekonstrukcję.

Nie odzywał się

Mój mąż, przytakiwał, jakby ktoś pytał go o preferencje co do sosu pomidorowego. A ja próbowałam wyobrazić sobie, jak wyglądają włoskie winnice o zachodzie słońca. Bo tyle z tych wakacji miałam – wyobrażenia.

Pamiętam dokładnie ten dzień w Pienzy. Piękne, renesansowe miasteczko, śliczne uliczki. Myślałam, że tym razem się uda, że usiądziemy gdzieś na tarasie, zamówimy karafkę białego wina, porozmawiamy. Ale nie. Teściowa przystanęła na rynku, spojrzała na dzwonnicę i oświadczyła, że musimy zobaczyć kościół św. Franciszka.

– Podobno mają tam relikwię jego habitu – dodała z błyskiem w oku.

– Może byśmy najpierw coś zjedli? – zaproponowałam cicho.

– Najpierw duch, potem ciało – odparła z przekonaniem.

Miałam ochotę krzyknąć. Ale nie zrobiłam tego. Wieczorem, przy kolacji, pozwoliłam sobie na niewinną uwagę.

– Myślałam, że to będą wakacje, nie rekolekcje.

Teściowa podniosła na mnie wzrok znad talerza z gnocchi.

– Wakacje dla duszy są najważniejsze, moja droga – powiedziała spokojnie.

Byłam wykończona

Wtedy właśnie poczułam po raz pierwszy coś, co siedziało mi potem na karku przez resztę wyjazdu. Samotność i świadomość, że mój mąż, choć obok mnie, już dawno wybrał stronę. Ale to nie ja byłam tą stroną.

Siódmy dzień z rzędu zaczęliśmy od mszy, tym razem w Asyżu. Teściowa wyglądała, jakby uczestniczyła w jakimś osobistym misterium. Michał siedział obok niej ze spuszczoną głową, a ja z tyłu, na skraju ławki, patrzyłam w kolorowe witraże i próbowałam nie myśleć o tym, jak bardzo mam dość.

Po mszy matka mojego męża zaproponowała, żebyśmy zobaczyli jeszcze bazylikę dolną i kaplicę błogosławieństw. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już ruszyła przodem, z przewodnikiem w dłoni. Michał spojrzał na mnie niepewnie, ale nie zrobił kroku w moją stronę. Poszedł za nią.

– Michał – powiedziałam cicho. – Możemy chociaż dziś po prostu usiąść gdzieś na kawie? Chociaż pół godziny bez kościołów?

Zatrzymał się, niepewnie przesunął dłonią po karku.

– Wiesz, że mama to zaplanowała. Nie chcę robić sceny…

Nie wytrzymałam

Przez tydzień grzecznie się dostosowywałam. Słuchałam, modliłam się nawet, chodziłam tam, gdzie kazano. Zjadałam pizzę w pośpiechu, żeby zdążyć na nieszpory. I co dostałam w zamian? Zero wdzięczności, żadnej rozmowy. A już na pewno nie od Michała.

Staliśmy akurat przy schodach prowadzących do kościoła św. Franciszka. Teściowa zniknęła za bramą, Michał spojrzał na mnie z wyczekiwaniem. I wtedy powiedziałam:

– Albo ja, albo święty Franciszek.

Nie podniosłam głosu. Powiedziałam to spokojnie.

– Ewa, nie wygłupiaj się… – zaczął, ale nie dokończył.

Nie odpowiedziałam. Po prostu się odwróciłam, zeszłam schodami na dół, przeszłam przez plac i usiadłam na pierwszej ławce, która nie znajdowała się na terenie świątyni. Słońce paliło mi kark, a powietrze pachniało rozgrzanym kamieniem. Było południe. Zostałam sama.

Potem poszłam do hotelu, spakowałam swoje rzeczy i ruszyłam na stację. Pociąg do Florencji odjeżdżał za dwie godziny. Kupiłam bilet, nie zastanawiając się długo. Po raz pierwszy od tygodnia oddychałam. Siedząc w pociągu, patrzyłam przez okno na mijające pola i uświadomiłam sobie, że nie tęsknię. Czułam się, jakbym wracała do siebie, a nie uciekała.

Zostawiłam ich

Florencja powitała mnie dźwiękami ulicznych skrzypków i zapachem świeżo wypiekanej foccaci. Na ulicach – turyści, zakochani, dzieci z lodami. Na mnie nikt nie czekał. I nikt niczego nie planował. Było w tym coś uwalniającego.

Recepcjonistka w hostelu zapytała, czy chcę mapę miasta.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam. – Chyba pierwszy raz w życiu chcę się zgubić.

Zaśmiała się cicho i życzyła mi „dobrego zagubienia”. Spacerowałam bez celu. Usiadłam w kawiarni nad Arno, zamówiłam espresso i patrzyłam na ludzi. Starsza para trzymająca się za ręce. Dwie nastolatki robiące selfie. Kobieta z książką. Czułam się częścią tego świata, a jednocześnie byłam zupełnie obok.

Telefon wibrował kilka razy. Michał. „Gdzie jesteś?”. „Mama się martwi”. „Nie powinnaś była tak reagować”. „Przepraszam. Odezwij się, proszę”.

Nie odpisałam. Czytałam każdy z tych SMS-ów z rosnącym dystansem. Czułam, że nawet w tych kilku słowach nie było prawdziwego zainteresowania. Była tylko potrzeba załagodzenia, zamiecenia pod dywan.

Nie interesowałam ich

Wróciłam do Polski sama. Wzięłam taksówkę. W mieszkaniu było czysto, pusto i zimno, mimo letniego wieczoru. Wieczorem zadzwonił mój mąż. Nie odbierałam. Oddzwoniłam dopiero następnego dnia.

– Cześć – powiedział, jakby nic się nie wydarzyło.

– Cześć – odpowiedziałam chłodno.

Przez kilka sekund panowała cisza.

– Wszystko w porządku?

– A czemu miałoby nie być?

– Nie wiem. Martwiłem się.

Nie odpowiedziałam. On też milczał. W końcu westchnął.

– Mama… była trochę zraniona tym, jak to się skończyło.

– Naprawdę? – zapytałam spokojnie. – A mnie ktoś zapytał, jak ja się czułam?

Nie odpowiedział. Tylko znów westchnął.

– Nie chciałem, żeby to tak wyglądało.

– Ale wyglądało. I nic z tym nie zrobiłeś.

Na tym rozmowa się skończyła. Nie pokłóciliśmy się, nie krzyczeliśmy. Po prostu każde z nas zostało po swojej stronie ciszy.

Ewa, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama