Reklama

Nie jestem typem matki, która organizuje dzieciom wakacje z dwunastoma atrakcjami dziennie, bo sama nie znoszę tłumu, kolejek i budek z watą cukrową. Ale kiedy najmłodsza zapytała, czy krowy naprawdę mają łaty, zrozumiałam, że moje dzieci mają bardziej realny kontakt z kosmicznymi grami niż ze zwykłą wsią. Postanowiłam więc: jedziemy na Podlasie. Żadnych hoteli, tylko prawdziwa agroturystyka – wiejskie podwórko, zwierzęta, swojskie jedzenie. Miało być sielsko-anielsko. Miałam nadzieję na reset, odpoczynek od miasta, może wspólne dojenie krowy. No cóż… rzeczywistość miała wobec nas inne plany.

Wakacje w wiejskim stylu

– Nie, nie będziemy się smażyć na plaży ani chodzić po centrach handlowych – oznajmiłam dzieciom przy kolacji. – Jedziemy na wieś.

– Na jaką wieś? – spytała Zuzka, najstarsza, odrywając wzrok od telefonu.

– Na Podlasie. Będzie cisza, spokój, krowy, kury, może jakaś koza.

– Koza?! – wykrzyknął Franek, średni, z błyskiem przerażenia w oczach. – One mają rogi!

– I zjedzą mnie – dodał z dramatyzmem Benio, najmłodszy, pchając widelec w ziemniaki.

To miał być nasz pierwszy wspólny wyjazd od trzech lat. Remont mieszkania, moja praca na dwa etaty – ciągle coś stawało na drodze. Dlatego teraz uparłam się, że jedziemy. Znalazłam agroturystykę przez internet: „Prawdziwe gospodarstwo z tradycją, kontakt z naturą, lokalna kuchnia”. Na zdjęciach – rozległe pola, krowy na pastwisku, dzieci w słomkowych kapeluszach głaszczące króliki. Właścicielka w telefonie zapewniała, że wszystko „tak jak u babci”.

Zachęcona opiniami i rozsądną ceną, zarezerwowałam tydzień. Spakowaliśmy kalosze, bluzy, spray na komary. Dzieci, choć nie do końca przekonane, w końcu się przełamały – wizja wspólnego ogniska i jazdy traktorem zrobiła swoje. A ja – no cóż. Po cichu marzyłam, że może i mi ktoś ugotuje obiad, posprząta łazienkę i zapyta, czy chcę kawy. Tylko na jeden tydzień chciałam znów poczuć się dzieckiem – takim, które beztrosko hasa po trawie i nie myśli, czy w portfelu wystarczy do końca miesiąca. Nastroje były dobre. Wyruszyliśmy z miasta pełni nadziei i złudzeń.

Zderzenie z rzeczywistością

Pierwszy zgrzyt pojawił się już przy wjeździe na podwórko. Dziura na dziurze, a między nimi coś, co wyglądało jak porzucony rower z lat 80. Dzieci milczały, tylko Benio szepnął z tylnego siedzenia:

Mamo, to tu?

Podjechałam pod dom. Starszy pan w podkoszulku i laczkach podszedł do nas, ocierając ręce o spodnie.

– Pani do Grażyny? No, to żona zaraz wyjdzie. Pokój na górze. Trzeba uważać, bo schody skrzypią.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i pojawiła się kobieta z szerokim uśmiechem.

– O, to wy! Już myślałam, że nie dojedziecie. Macie tu klucz. Łazienka wspólna, ale dzieci mogą chodzić do tej na dole. Obiad o czternastej. A kolacja… no, jak mąż wróci z pola, to coś się zrobi.

– A zwierzęta? – zapytałam nieśmiało, rozglądając się za krową.

– Krowę to sąsiad ma, ale nie wiem, czy pokazuje. Mamy kurki. Dziś jedna znosiła jajko, ale zniosła gdzieś w krzaki.

Dzieci zamarły. Ja też. Pokój był ciasny, skrzypiące łóżka, firanki jak z PRL-u, a przez okno widok na... rozlatującą się stodołę. Zuzka od razu zapytała:

– Mamo, tu będzie wifi?

Spojrzałam na nią z miną, która miała jej dać do zrozumienia, że to nie czas na takie pytania. A jednak sama zaczęłam w myślach kombinować, jak sprawdzić połączenie. W końcu nie wiedziałam jeszcze, ile będę potrzebować internetu, żeby nie oszaleć.

Siano w łóżku i kury na schodach

Pierwsza noc upłynęła w rytmie: skrzypnięcie schodów, gdakanie kur i brzęczenie komara. Franek obudził się z krzykiem, że coś go ugryzło, a Benio płakał, bo śniło mu się, że kura wlazła mu do łóżka. Zuzka nie spała wcale. Rano przy śniadaniu miała cienie pod oczami i zrezygnowaną minę.

– Mamo, serio… To jest urlop?

Przy stole czekała na nas niespodzianka – jajecznica z cebulą i ziemniaki z wczoraj. Herbata w szklankach z metalowym koszyczkiem. Z kuchni dobiegał zapach… siana? Czy to możliwe? Właścicielka z dumą powiedziała:

– Wszystko naturalne. Nawet łóżko ze słomą, tylko pod materacem.

– Aha – mruknęłam, przypominając sobie, jak coś dziwnie szurało mi w nocy pod plecami.

Potem nadszedł czas na „atrakcje”. Grażyna wskazała wiadro.

– Możecie nakarmić kury. Dzieci lubią.

Benio schował się za moimi plecami. Franek zrobił dwa kroki w stronę kur, po czym rzucił wiadro i uciekł.

– One mnie atakują! – wrzeszczał, a jedna z kur rzeczywiście dziobnęła go w sznurówkę.

Na domiar złego, schody na piętro nie tylko skrzypiały, ale i... były okupowane przez kury. Zuzka odmówiła wchodzenia do pokoju bez eskorty. Dzień zakończył się kąpielą w misce – bojler nie nadążał z wodą – i rozmową, która zaczęła się od słów:

– Mamo, wracajmy do domu.

A to był dopiero trzeci dzień.

Dzieci kontra wieś

– Mamo, ja chcę do Biedronki – westchnął Benio czwartego dnia, stojąc w kaloszach po kolana w błocie. – Tam pachnie czystością.

Z trudem powstrzymałam śmiech. Rzeczywiście, wiejskie podwórko po nocnym deszczu wyglądało jak pole bitwy. Buty Franusia ugrzęzły w gliniastej brei, a Zuzka odmówiła wyjścia z pokoju.

– Nie wyjdę, dopóki nie wrócimy do cywilizacji – oznajmiła z miną męczennicy.

Postanowiłam zawalczyć o nasze wakacje. Zaproponowałam wycieczkę do lasu, piknik, szukanie żab w rowie. Ale dzieci tylko przewracały oczami. Jedyną osobą, która wykazywała entuzjazm, był sąsiad Grażyny – pan Tadek, który zaproponował, że pokaże dzieciom traktor.

– Franek, chcesz? – zapytałam z nadzieją.

– A ma Bluetootha?

Nawet pan Tadek się roześmiał.

– Ma radio, ale takie na gałkę. I nie, nie ma żadnej kierownicy z ekranem.

W końcu Franek i Benio wsiedli na traktor, Zuzka została. Przez chwilę chłopcy się śmiali. A potem znów było marudzenie, bo „za głośno”, „za trzęsie” i „za śmierdzi”. Pod wieczór dzieci siedziały na łóżkach, patrząc w ekrany tabletów, na których ledwo działały gry. Ja próbowałam czytać książkę, ale słyszałam każde ich westchnięcie.

– Mamo – powiedziała Zuzka cicho – ty chyba też już chcesz wracać.

Spojrzałam w okno, na przygasłe podwórko i osowiałe kury. Po raz pierwszy pomyślałam: może one mają rację?

Ostatnia noc i wielki finał

Ostatnia noc zaczęła się od awarii prądu. Zgasło światło, ucichło radio, a w powietrzu zawisła cisza, przerywana tylko gdakaniem kur i skrzypieniem drewna. Dzieci siedziały skulone w jednym łóżku, trzymając się za ręce.

Mamo, to już koniec świata? – zapytał Benio z trwogą.

– Nie, kochanie. To tylko transformator. Na pewno rano będzie działać – próbowałam brzmieć spokojnie, choć sama miałam ochotę wyjść na zewnątrz i wrzeszczeć w ciemność.

Nie było ładowania tabletów, więc dzieci nagle zaczęły… rozmawiać. O tym, co zjedzą po powrocie, czego najbardziej im brakowało i co tu było „najbardziej wieśniackie”.

– Ja myślę, że te kury mają jakąś zorganizowaną mafię – powiedział Franek, a wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.

Może to właśnie przez ten brak światła, przez tę ciszę, w której nawet oddechy były głośne, zaczęliśmy się wreszcie naprawdę słuchać. W końcu dzieci zasnęły razem, przytulone, jakby w jednym łóżku czuli się bezpieczniej niż osobno. Rano właścicielka pożegnała nas z uśmiechem.

– Nie jest tu jak w hotelu, wiem. Ale co naturalne, to prawdziwe – powiedziała, wręczając mi słoik ogórków.

Pokiwałam głową i odwzajemniłam uśmiech. W drodze powrotnej nikt nie narzekał. W samochodzie panowała cisza, ale nie ta zrezygnowana – raczej zmęczona. I kiedy mijaliśmy tablicę z napisem „Warszawa”, Zuzka powiedziała cicho:

– Fajnie, że już wracamy. Ale… może kiedyś spróbujemy jeszcze raz. Tylko gdzieś, gdzie nie ma kur na schodach.

Nie każda wieś jest jak z pocztówki

Po powrocie dzieci od razu rozbiegły się po domu jakby chciały dotknąć każdej ściany, sprawdzić wszystkie kontakty i upewnić się, że cywilizacja jednak istnieje. Włączyli światło w każdym pokoju, zrobili herbatę w czajniku elektrycznym i nastawili zmywarkę – jakby to były rytuały bezpieczeństwa. Ja usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam przez okno, czując dziwną pustkę.

Czułam, że coś się we mnie zmieniło. Z jednej strony miałam ochotę na śmiech, kiedy przypomniałam sobie Benia, jak uciekał przed kurą. Z drugiej – nie mogłam zaprzeczyć, że to były najdziwniejsze wakacje naszego życia. Podlasie, które sobie wymarzyłam, istniało tylko w folderach reklamowych. A ta agroturystyka? Była prawdziwa. Bez upiększeń, bez fotogenicznych zwierząt i śniadań na tarasie. I może właśnie dlatego tak trudna do przyjęcia. Bo nie spełniła oczekiwań, które sama sobie stworzyłam, karmiąc się obrazkami z internetu.

Ale może w tym wszystkim było coś wartościowego? Może w tej niewygodzie, kurzu i skrzypiących schodach ukryło się coś, czego żadne spa czy resort nigdy nam nie da? Kilka dni później Franek narysował w przedszkolu krowę. Z łaciatą sierścią, ogonem i ogromnym uśmiechem.

– Widziałem prawdziwą – powiedział z dumą.

I choć sama nie wiem, czy kiedykolwiek wrócimy do tej konkretnej wsi, wiem jedno – moje dzieci już nigdy nie zapytają, czy krowa naprawdę istnieje.

Alicja, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama