„Za 50 zł kupiłam suknię ślubną w lumpeksie. Nie będę wydawać 5 tysięcy za kieckę, którą założę tylko raz w życiu”
„W dniu ślubu czułam się wyjątkowo. Moja suknia nie była tylko zwyczajną tkaniną. Co z tego, że używana i kupiona za grosze? Co z tego, że nie wpisująca się w najnowsze trendy i bez metki znanej marki? Ona była wyjątkowa, bo niosła ze sobą historię”.

- Listy do redakcji
Nie ukrywam – planowaliśmy ślub po kosztach. Nie dlatego, że nie było nas stać, ale dlatego, że po prostu nie mieliśmy potrzeby szastać pieniędzmi. I tak miałam wrażenie, że wszystko, co jest ważne, już się między nami wydarzyło. Wspólnie przeszliśmy przez pandemię i problemy z pracą, remont kuchni, próbę wspólnego prowadzenia jednego konta. Przyjęcie było już zaplanowane. Teraz został mi wybór sukni ślubnej.
Nigdy nie interesowałam się modą
Gdy koleżanki z pracy i kuzynki opowiadały, ile pieniędzy zostawiły w salonach sukien ślubnych, aż łapałam się za głowę.
– Suknia ślubna za całe pięć tysięcy złotych? No nie bardzo – pokręciłam głową, gdy moja najlepsza przyjaciółka pokazała mi kreację z katalogu.
Z Kamilą znałyśmy się jeszcze z czasów studiów. No wiecie, dzielony pokój na stancji, wspólne gotowanie spaghetti, dorzucanie się do zakupów, żeby wystarczyło do pierwszego. Zakuwanie po nocach przed sesją i szalone imprezy w roku akademickim. Ta dziewczyna przez pięć lat, które spędziłyśmy wspólnie, stała mi się bliska niczym siostra. Była ze mną i wtedy, gdy doskonale się bawiłam, i gdy płakałam, bo wydawało mi się, że moje życie wali się niczym domek z kart. Kama zawsze potrafiła wyciągnąć mnie z dołka.
Jednak podejściem do stylu nieco się różniłyśmy. Ona od zawsze kochała markowe rzeczy. Śledziła trendy z wielkiego świata i była w stanie wydać ostatni grosz w butiku, bo akurat spodobała jej się jakaś kiecka czy torebka. Ja byłam zupełnie inna. Moim codziennym strojem najczęściej były jeansy i sportowe t-shirty. Moda za bardzo mnie nie interesowała. Miało być po prostu wygodnie. A czy akurat jakiś projektant uznał, że teraz na topie są paski, kropki lub kwiatki? Niech sobie uznaje. Ja tam za tym ślepo nie podążałam.
Przyjaciółka chciała mnie przekonać
Kamili nadal pozostało zamiłowanie do dobrego stylu. A że studenckie czasy oszczędzania już miałyśmy za sobą, a moja przyjaciółka zaczęła całkiem dobrze zarabiać, wreszcie mogła nieco odetchnąć i spełniać swoje marzenia. W galeriach handlowych, butikach i w internecie. Trzeba jej jednak przyznać, że zawsze wyglądała znakomicie. A teraz próbowała swoimi doświadczeniami podzielić się ze mną, doradzając mi podczas wyboru sukni ślubnej.
– Ale Oliwka, to jest przecież jedyna taka okazja w życiu. Wiesz, że te zdjęcia będą oglądać twoje dzieci i wnuki? Nie chcesz prezentować się na nich niczym prawdziwa księżniczka? – kusiła, odwołując się do mojej nieco sentymentalnej natury.
– Oj tam, nie urodziłam się w rodzinie arystokratów, to nie muszę udawać księżniczki – puściłam do niej oko, wiedząc, że na pewno nie wydam takich pieniędzy na kieckę, którą i tak założę tylko raz w życiu.
Kamila odpuściła. Doskonale wiedziała, że podejście do ubrań mam zupełnie inne niż ona i nie kręcą mnie metki znanych projektantów czy najmodniejsze fasony. Zdaje się, że przez lata znajomości przekonała się, że mojego stylu zmienić się nie da. Bo już próbowała wiele razy.
Lumpeks był dobrym pomysłem
To jednak nie rozwiązywało mojego problemu. Owszem, pięciu tysięcy wydać nie chciałam. Chciałam, żeby było skromnie i budżetowo. Jednocześnie musiałam jednak coś kupić. Nie mogłam przecież iść do ślubu w swoim codziennym stroju, prawda? Nie mówiąc już o tym, że eleganckich sukienek to ja w szafie miałam naprawdę niewiele.
– Może poszukasz czegoś używanego? – zasugerowała moja siostra, która zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny.
Bingo.
– Właśnie, świetny pomysł. Że też sama na coś takiego nie wpadłam – autentycznie się ucieszyłam i niemal nie zadusiłam z tej radości Agi, mocno ją ściskając w ramionach.
– Przestań wariatko, bo jeszcze mnie zadusisz – Agnieszka śmiała się do łez.
Dwa dni później, w sobotnie przedpołudnie, byłam już w moim ulubionym second-handzie na Pradze. Znałam ten sklep jak własną kieszeń. To właśnie tam od lat uzupełniałam swoją garderobę. Czasami za dosłownie kilka groszy wygrzebywałam ubrania, które służyły mi po kilka sezonów. Ale nie sądziłam, że właśnie tam znajdę coś więcej niż tylko białą koronkę i tiul.
Suknię znalazłam przypadkiem
Wśród kolorowych swetrów, wieszaków z żakietami, dżinsów i całej gamy dziwnych bluzek dostrzegłam róg białego materiału. Myślałam, że to zasłona albo firanka. Gdy ją wyciągnęłam, moim oczom ukazała się suknia ślubna. Niezwykle delikatna, z długimi rękawami i wyszywanymi aplikacjami na dekolcie. Nie była ani zbyt strojna, ani tandetna. Raczej klasyczna. Ponadczasowa.
„Właśnie czegoś takiego szukałam. Prosta i elegancka. Czego chcieć więcej?” – w myślach już ją kupiłam. Zerknęłam na metkę – 55 zł. To chyba jakiś żart?
– Bierzesz? – zapytała ekspedientka z uśmiechem, widząc moją minę.
Z Malwiną doskonale się znałyśmy. Można powiedzieć, że już od lat byłam jej stałą klientką. Ten sklepik odwiedzałyśmy jeszcze podczas okienek na studiach. Przyprowadziła mnie tutaj Kamila, która zawsze potrafiła wśród stosów jaskrawego poliestru wygrzebać coś wyjątkowego. Ja tej umiejętności nie miałam, ale z czasem Malwina zaczęła mi odkładać rzeczy pasujące do mojego prostego stylu.
– Jak nie ja, to kto? – roześmiałam się, czując, że trafiłam na prawdziwą perełkę za grosze.
Nie mogłam się oprzeć i szybko pobiegłam do przymierzalni. Zanim jeszcze spojrzałam w lustro, wiedziałam, że na pewno ją kupię. Sukienka leżała idealnie. Zupełnie jakby ktoś uszył ją specjalnie dla mnie. Miękko układała się na mojej figurze, podkreślając ładnie talię i biodra, jednocześnie dodając mi nieco centymetrów w biuście. Czyżby to było przeznaczenie? Zapłaciłam bez zastanowienia i pojechałam do domu. Już w przedpokoju wypakowałam swój nabytek z torby. I wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
W kieszeni czekał list
Tak, ta suknia ślubna miała dyskretnie wkomponowaną kieszonkę. Sama w to nie mogłam uwierzyć. I właśnie tam znalazłam złożoną na cztery kartkę. Pożółkły papier, kobiecy charakter pisma, czarny atrament, trochę wyblakły. Był to list – ręcznie pisany, bez koperty. Co jest grane? Czy ja znalazłam się w samym środku jakiejś ckliwej telenoweli? Ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie odczytać liter z tej ukrytej karteczki:
Jeśli to czytasz, to znaczy, że sukienka znalazła nową właścicielkę. Mam nadzieję, że przyniesie Ci tyle samo szczęścia, ile przyniosła mnie…
Zamarłam. To nie był zwykły list. To była wiadomość od kobiety, która nosiła tę suknię przede mną.
… W tej sukni powiedziałam „tak” człowiekowi, który kochał mnie przez 42 lata. Przeszliśmy razem przez wszystko – chorobę mojej mamy, bankructwo jego firmy, późne rodzicielstwo. Ta sukienka była świadkiem naszych przysiąg, łez i tańca do białego rana. Jeśli ją masz, proszę, nie trać wiary w miłość. Nawet, gdy będzie ci wydawać się, że wszystko jest przeciwko wam. Bo miłość naprawdę istnieje. Pod koniec był podpis: „Klara S.” i data: maj 1981.
Te słowa naprawdę mnie poruszyły
Nie potrafię tego wyjaśnić, ale miałam wrażenie, jakby ta kobieta mówiła prosto do mnie. Jakby zostawiła ten list nieprzypadkowo. Pomyślałam o moim narzeczonym, o naszym ślubie, który miał być „prostym spotkaniem z rodziną”. O tym, jak bardzo się spieszyłam i nie zastanawiałam nad symboliką tej chwili. Chciałam po prostu już mieć to za sobą.
Wieczorem, siedząc z kubkiem herbaty, opowiedziałam o wszystkim Michałowi.
– Myślisz, że powinnam ją odnaleźć? Tę kobietę od sukni? – zapytałam niepewnie.
– Jeśli cię to tak poruszyło, to chyba warto – odpowiedział spokojnie.
Nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Bo miałam jedynie ten list, jej imię i pierwszą literę nazwiska. No i rok. To naprawdę niewiele. Ale postanowiłam spróbować. Wiedziałam, że w przeciwnym razie już zawsze będę myśleć o tej tajemniczej Klarze i nigdy nie da mi to spokoju.
Odnalazłam jej córkę
Okazało się, że los mi naprawdę sprzyja. Wewnątrz sukni była bowiem wszyta metka z nazwiskiem. Miałam to. W dobie Facebooka odszukiwanie obcych ludzi jest jednak o niebo prostsze. W sieci natrafiłam na kobietę, która mogła być córką Klary. Wysłałam wiadomość z delikatnym zapytaniem. Odpisała tego samego dnia:
To niesamowite! Tak, to suknia mojej mamy. Oddałam ją do second-handu po jej śmierci. Mama zawsze mówiła, że suknia powinna dalej żyć. Że może przynieść szczęście komuś innemu. Więc postanowiłam puścić ją w obieg. Gdyby Pani chciała, bardzo chętnie się spotkam.
Spotkałyśmy się w kawiarni niedaleko second handu, gdzie dokonałam zakupu. Przyniosłam ze sobą list, a ona zdjęcie swojej mamy. Jej ślubne zdjęcie w tej sukni.
Nie wytrzymałyśmy i obie się popłakałyśmy.
– Mama byłaby zachwycona, że to właśnie ty ją znalazłaś – powiedziała cicho Ewelina.
Ślub w sukni z duszą
W dniu ślubu czułam się wyjątkowo. Moja suknia nie była tylko zwyczajną tkaniną. Co z tego, że używana i kupiona za grosze? Co z tego, że nie wpisująca się w najnowsze trendy i bez metki znanej marki? Ona była wyjątkowa, bo niosła ze sobą historię. I siłę. Miałam wrażenie, że niosę ją dalej, że kontynuuję jakąś niewidzialną więź pomiędzy kobietami, które kochały naprawdę.
Gdy tańczyliśmy pierwszy taniec, mój mąż szepnął mi do ucha:
– Ta sukienka ma w sobie magię. Ale ty jesteś jej najpiękniejszą częścią.
Nie potrzebowałam falban, cekinów ani projektanta ze znanym nazwiskiem. Miałam coś znacznie cenniejszego – historię prawdziwej miłości i wspomnienie kobiety, która uwierzyła w szczęście. I przekazała mi je dalej. A ja wierzę, że to dobry znak dla naszego małżeństwa.
Oliwia, 30 lat
Czytaj także:
- „Myślałam, że idę na zwykłą kolację z kolegą. Potem wysłał mi SMS-a, którego mój mąż nigdy nie może przeczytać”
- „Mąż przez lata stronił od bliskości. Zażądałam rozwodu, gdy w końcu odkryłam, dlaczego jest taki oziębły”
- „Matka całe życie traktowała mnie jak śmiecia. Zdziwiłam się, że upokorzyła mnie nawet w testamencie”