„Wyprowadziłam się na wieś, by żyć w spokoju. Mój plan zepsuła sąsiadka zza płotu i ciągły zapach gnoju z jej rancza”
„Zjechała z podwórka, ale zostawiła po sobie rdzawy ślad na moim trawniku i… coś, co można było pomylić z mięsem mielonym. Tyle że parowało i cuchnęło. Tego dnia zadzwoniłam do sołtysa. Powiedział, że pani Genowefa to lokalna legenda”.

Nie planowałam wielkich zmian w życiu. Chciałam tylko uciec od miejskiego zgiełku, ciągłego pisku klaksonów, sąsiadów zza ściany, którzy kłócili się o wszystko. Kiedy znalazłam mały domek na skraju wsi, wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. Marzyłam o śniadaniach na werandzie, zapachu świeżego chleba i ciszy, która koi nerwy. Tylko tego potrzebowałam. Ciszy. I właśnie ta cisza była pierwszą rzeczą, jaką straciłam, gdy poznałam panią Genowefę – moją sąsiadkę zza płotu. A dokładniej: kiedy poznałam jej trzydzieści dwie krowy i pasję do nawozów naturalnych.
Ucieczka od hałasu
Wiedziałam, że to będzie decyzja nieodwracalna, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam mój nowy dom – stary, drewniany, z odpadającą farbą i werandą, która lekko się chwiała pod stopami. Ale w tej chwili wydawał mi się piękny jak pałac. Mieścił się na samym końcu wsi, tuż za małym laskiem. Cisza aż dzwoniła w uszach, tylko ptaki świergotały jakby na powitanie. Sprzedałam mieszkanie w bloku bez żalu. Jeszcze tylko kilka podpisów, jedno wypłakane pożegnanie z koleżanką z pracy i byłam wolna.
– Pani to się dobrze urządziła – powiedział pan Zenek, który dowiózł mi meble. – Tu to cisza, spokój… No może poza sąsiadką zza płotu, ale o tym się pani sama przekona.
Wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Byłam zbyt zaaferowana rozpakowywaniem kartonów i próbą podłączenia bojlera, który najwyraźniej miał fochy. Pierwszą noc przespałam przy otwartym oknie. Była ciepła, pachniała trawą. Żadnych karetek, żadnych wrzasków sąsiadów, żadnych tłuczeń garnków o północnej porze. Tylko świerszcze. I to poczucie, że wszystko zaczynam od nowa.
Następnego ranka obudził mnie dźwięk, którego nie znałam – jakieś zgrzytanie, kwik i… śmiech? Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam kobietę w różowej kamizelce, stojącą na środku pastwiska. Krzyczała coś do krów przez megafon. Pomyślałam, że to może jakiś wiejski folklor. Albo żart losu. Pół godziny później do domu wdarł się smród. Intensywny, gryzący, zapierający dech.
Pierwsze wrażenia i pierwsze muchy
Dzień zapowiadał się pięknie. Zaparzyłam kawę i usiadłam na werandzie z zeszytem, w którym miałam notować pomysły na książkę. Takie było marzenie: pisać w spokoju, oddychać świeżym powietrzem, żyć powoli. Tylko że po dwóch minutach zeszło mi powietrze – dosłownie. Bo gdy próbowałam wziąć łyk kawy, do mojego kubka wleciała… mucha. Ale nie taka zwykła miejska mucha. To był mutant. Wielka, tłusta, jakby wypasiona na czymś, co do dziś wolę sobie tylko wyobrażać. I ona nie była sama.
Zaczęłam się rozglądać. Nad moim podwórkiem krążyło całe stado tych owadzich bombowców. A zza płotu słychać było znajomy głos z megafonu:
– Zosieńka, nie właź w to, tam dopiero co rozlałam! Jadzia, ty też się pilnuj!
Przeszłam przez podwórko i podeszłam do ogrodzenia. Zobaczyłam sąsiadkę – kobietę po pięćdziesiątce, w gumiakach i kwiecistej chuście. Stała przy beczce z jakąś brunatną cieczą, z której rozchodził się smród nie do zniesienia. Obok biegały krowy, a jedna z nich właśnie załatwiała się niemal na moje ogrodzenie.
– Dzień dobry… – zaczęłam niepewnie.
– Ooo, nowa sąsiadeczka! – ucieszyła się kobieta, przekrzykując ryk jednej z krów. – W sam raz na wiosnę, teraz się dopiero zacznie!
– Co się zacznie…?
– Wożenie gnojowicy, kochana! Całe pole do obrobienia. A to nie jest byle co – to naturalne złoto, rozumiesz?
Poczułam, jak cofa mi się śniadanie. Mucha uderzyła mnie w czoło. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może to nie była ucieczka, tylko… pomyłka.
Krowy, koguty i kobieta z megafonem
Nie minęły dwa dni, a ja wiedziałam już, że życie na wsi to nie sielska bajka, tylko reality show bez reżysera. Budziłam się nie o świcie, tylko długo przed nim – mniej więcej o czwartej trzydzieści, kiedy kogut sąsiadki postanawiał wyć do księżyca jak potępieniec. Nie piejąc, tylko wyjąc. Do tego psy szczekały jakby widziały duchy, a w oddali warczał traktor. Ale najgorsza była ona. Pani Genowefa. Megafonowa bogini nawozów. Od rana do wieczora dyrygowała swoim ranczem z intensywnością dyrygenta filharmonii. Siedząc na plastikowym krześle, z megafonem w ręku, krzyczała do krów, psa, wnuczki i... mnie.
– Sąsiadeczko! – darła się pewnego ranka przez płot. – Macie może trochę cukru? Bo te sklepowe to teraz sprzedają jakieś świństwo, a ja robię nalewkę na koprze!
Przyznaję, próbowałam być miła. Dałam jej cukier. Ale potem już było tylko gorzej.
– Sąsiadeczko! Gdzie pani kupuje majtki? Bo ja to ostatnio na targu, ale takie cienkie, że się rozłażą po jednym praniu! – wydarła się innym razem, akurat gdy odwiedziła mnie koleżanka z miasta. Ta prawie opluła herbatą.
A krów przybywało. Byłam pewna, że najpierw było ich dwanaście, potem siedemnaście, aż w końcu trzydzieści dwa rogate bydlaki chodziły sobie po pastwisku z godnością książąt. I wszystkie – dosłownie wszystkie – patrzyły na mój dom, jakby czekały, aż się wyprowadzę.
Nie wiedziałam, co bardziej mnie męczy – hałas, smród czy to uczucie, że zamiast ciszy, znalazłam się w samym środku wiejskiego kabaretu.
Nawozów było coraz więcej
Zaczęło się niewinnie – od doniczki. Ustawiłam ją przy płocie, żeby osłonić się trochę od widoku krowich zadków. Sadziłam w niej pelargonie, kiedy usłyszałam znajome chrupnięcie. Spojrzałam przez sztachety – jedna z krów zżerała mi kwiatki. Tak po prostu. Patrzyła mi prosto w oczy i chrupała jak popcorn.
– No nie! – warknęłam i wybiegłam na podwórko. – Proszę zabrać tę krowę, bo mi zjada pelargonie!
– Zosieńka, ty łobuziaro! – krzyknęła pani Genowefa, ale bez cienia złości. – Ona tak ma, na kwiatki to zawsze leci. Ma pani szczęście, że nie dobrała się do bazylii, bo ją to naprawdę uwielbia!
Ugryzłam się w język. Tego dnia zapadła decyzja – postawię żywopłot. Solidny, gęsty, najlepiej z kolcami. Ale zanim zdążyłam choćby pojechać do ogrodniczego, przyszedł dzień oprysków. Pani Genowefa miała nową maszynę do rozrzucania gnojowicy. Dumnie nią jeździła, a wiatr zrobił resztę. Gdy wróciłam do domu po zakupach, zobaczyłam swoje pranie – pościel, ręczniki, koszulę – wszystko w brązowe kropki.
Zadzwoniłam do niej z pretensjami. Odebrała jak gdyby nigdy nic.
– Aaa, to to! No coś tam mogło prysnąć. Ale to naturalne, pani kochana! Nic się nie dzieje. Troszkę świńskiego, troszkę bydlęcego, ale to przecież sama natura!
Tego dnia pierwszy raz się poryczałam. Dosłownie. Siedziałam na werandzie z twarzą w dłoniach i myślałam: „Co ja tu robię?”. I wtedy zza płotu usłyszałam:
– Sąsiadeczko, robię bigos na gulaszu z jelenia. Wpadnie pani? Może się pani trochę rozweseli?
Zacisnęłam zęby. Wojna się zaczęła.
Ktoś tu zwariował
Z każdym dniem moje nerwy były coraz bardziej napięte. Miałam wrażenie, że żyję w jakimś osobliwym eksperymencie społecznym, w którym testują, ile absurdu zniesie człowiek, zanim sam zacznie ryczeć jak krowa. A może już zaczęłam? Któregoś poranka, tuż po szóstej, usłyszałam huk. Wybiegłam na zewnątrz – pani Genowefa wjechała beczkowozem na moje podwórko.
– Co pani wyprawia?! – wrzasnęłam, rzucając się w stronę auta.
– Sąsiadeczko, tylko troszkę! Bo tu u pani ziemia taka licha! Ja to dla dobra wspólnego, bo wie pani, jak pole zgnije, to i u sąsiadki ślimak się zalęgnie. A ślimaki to tragedia!
Staliśmy tak: ja w piżamie, z rozwianym włosem, ona w traktorze, z gnojowicą gotową do akcji. Patrzyłyśmy na siebie jak dwie rewolucjonistki, które przypadkiem znalazły się po przeciwnych stronach barykady.
– Jeśli pani nie wyjedzie, dzwonię na policję! – zagroziłam.
Pani Genowefa roześmiała się.
– Na co? Na nawożenie? A proszę bardzo! Powiedzą, że trzeba wspierać rolnictwo!
Zjechała z podwórka, ale zostawiła po sobie rdzawy ślad na moim trawniku i… coś, co można było pomylić z mięsem mielonym. Tyle że parowało i cuchnęło. Tego dnia zadzwoniłam do sołtysa. Powiedział, że „pani Genowefa to lokalna legenda” i żebym się nie przejmowała, „bo każdy tu kiedyś płakał przez jej muchy”. Wieczorem siedziałam na werandzie z kieliszkiem nalewki (bo już nie z herbatą). I kiedy patrzyłam na zachód słońca, pomyślałam: albo ona zwariowała, albo ja… tylko która pierwsza?
Cisza wreszcie powróciła
Pewnego dnia obudziłam się i... było cicho. Nie słychać było ani traktora, ani koguta, ani ryków krów. Nie było nawozów, nawoływań przez megafon, much. Po prostu: cisza. Prawdziwa, taka, o jakiej marzyłam, kupując ten dom. Wstałam powoli i wyjrzałam przez okno. Pani Genowefy nie było. Pastwisko puste. Krowy zniknęły. Zniknęła też beczka, megafon, różowa kamizelka.
Nie wiedziałam, co się dzieje. Zeszłam na dół, wyszłam przed dom, przeszłam na palcach aż do płotu – jakby to wszystko miało się zaraz skończyć. Ale nie skończyło się. Tam naprawdę nie było nikogo. Po południu przyszedł listonosz.
– Sąsiadka pojechała do sanatorium – oznajmił. – Na trzy tygodnie. Z kręgosłupem. Bo ją rwa złapała, jak te bele gnoju nosiła. Dobrze jej tak, mówiła, że panią ostatnio trochę podenerwowała…
Nie odpowiedziałam. Z uśmiechem wróciłam do domu. Zaparzyłam herbatę z miodem, usiadłam na werandzie. Wreszcie. Nie było ani jednej muchy, ani jednej krzyczącej krowy. Nawet kogut milczał – jakby też wziął urlop. Napisałam wtedy pierwszą stronę książki. A potem drugą.
Minęły trzy tygodnie. Zdążyłam się odzwyczaić od smrodu, od krzyków, od tego ciągłego absurdu. Zaczęłam znów myśleć o sobie. O tym, co kocham, o tym, po co tu przyjechałam. I wtedy, dokładnie dwudziestego pierwszego dnia, wróciła. Pani Genowefa. Z nową energią, nowym megafonem i… cielakiem.
Ale mnie to już nie ruszyło. Bo ja też się zmieniłam.
– Sąsiadeczko! – zawołała na powitanie. – Pod moją nieobecność to u pani chyba jakoś smutno było?
Uśmiechnęłam się. Może nie szukałam spokoju. Może szukałam… historii.
Anna, 41 lat
Czytaj także:
- „Kupiliśmy z mężem kampera i ruszyliśmy w Polskę. On już nie wróci do domu, bo z Mazur przywiózł go zakład pogrzebowy”
- „Nie mam ochoty robić z komunii syna małego wesela. Zamówię catering i podam karkówkę z grilla”
- „Jedno zdanie pokrzyżowało moje nadzieje na zdaną maturę. Zamiast na studia, pójdę do pośredniaka”

